Rozdział I,
w którym znaleźliśmy się przypadkiem
"I
I was standing
You were there
Two worlds collided
And they could never tear us apart"*
583 dni
wcześniej
10 października 2012 r.
Gdy zadzwonił budzik, przez chwilę
było mi przykro, bo gdyby był zwykłym budzikiem, takim, jakich używali nasi
dziadkowie, a nie jednocześnie telefonem komórkowym, z miłą chęcią wyrzuciłbym
go przez okno. Nie mogłem jednak pozbawić się głównego kontaktu ze światem,
więc wstałem, złorzecząc i potykając się o leżącą koło mojego łóżka stertę
śmieci. Przeszedłem przez cały pokój, by go wyłączyć, po czym wróciłem do
łóżka, myśląc, że trzeba będzie wreszcie odmalować te ściany, jednak wpełzając
pod kołdrę natychmiast o tym zapomniałem. Teraz liczyło się tylko: jeszcze pięć
minut. Pięć godzin. Pięć dni. Pięć lat.
Ostatecznie zdecydowałem się na pięć
minut i poświęciłem je na doprowadzenie swojego mózgu do stanu normalnego
funkcjonowania i przypomnienie sobie, gdzie jestem i czego dzisiaj oczekiwał
ode mnie wszechświat. Otóż oczekiwał, że przestanę żyć z regularnych przelewów
od taty oraz sprzedaży zalegających moje własne mieszkanie butelek, i wezmę się
do roboty. Byłem dość przerażony perspektywą wejścia w dorosłość, ale
posłusznie zwlokłem się z łóżka. Zwykle poświęcałem jakieś dziewiętnaście minut
na doprowadzenie się do stanu używalności i przygotowanie do rozpoczęcia nowego
dnia, jednak tym razem zajęło mi to ich aż dwadzieścia siedem. Początkowo
odruchowo założyłem skarpetki w dwa różne wzory, jedną w pomarańczowo-brązowe
paski, drugą czarną w zielone liście marihuany, jednak przypomniałem sobie
sobie, że o ile spod trampków zwykle nie było ich widać, mogą nie korespondować
zbyt dobrze z butami do garnituru. Znalazłem dwie kolejne, znów nie do pary,
jednak przynajmniej obie czarne. Zarzuciłem na siebie marynarkę i wyszedłem z
domu. Przez chwilę mocowałem się z parasolem, podczas gdy kropelki deszczu
wyżerały dziury w chodniku. Włożyłem do jednego ucha słuchawkę, przez którą
Bruno Mars poinformował mnie o tym, że chce zostać miliarderem. Jemu łatwo było
mówić, był na całkiem dobrej drodze. Ja też tego chciałem, dlatego żwawym
krokiem ruszyłem na rozmowę kwalifikacyjną.
Byłem nieco rozczarowany sobą, ale
przekonywałem się, że nie było sensu nadmiernie przeżywać porażki. Przez całe
pięć lat studiów moim ocenom nie można było niczego zarzucić, obroniłem
magistra również na samych piątkach. Egzamin na aplikację okazał się wyższą
szkołą jazdy i w moment podciął moje skrzydła, przeżuł mnie i wypluł
pozbawionego młodzieńczej naiwności, za to wyposażonego w nowe życiowe
doświadczenie. Mogłem spróbować ponownie za rok, a przecież było mnóstwo miejsc
pracy dla magistrów prawa, prawda? Nie było sensu tragizować.
Mojemu ojcu całkiem nieźle poszło
ukrycie swojego rozczarowania. Ostatecznie ze wszystkich dzieci byłem tym
najmniej problematycznym, nie miał więc prawa mieć mi za złe jednej porażki.
Właściwie nawet odrobinę mi ulżyło – wiedziałem, że spodziewał się, że zdam
egzamin śpiewająco i wrócę do domu, gdzie będę robił aplikację i pomagał mu
prowadzić firmę. Zupełnie sobie tego nie wyobrażałem. Teoretycznie wiedziałem,
że nic mnie tutaj nie trzymało, ale kochałem to miasto, jego zgiełk i pęd. Małe
miejscowości były po prostu zbyt ciche. Czułem się więc trochę tak, jakbym wygrał
na loterii jeszcze jeden rok wolności.
Na rozmowę przybyłem dziesięć minut
przed czasem, pocąc się w swoim garniturze i czując się nieco surrealistycznie.
To nie tak, że nigdy wcześniej nie pracowałem, ale zawsze była to praca z
terminem ważności – trzeba było się czymś zająć do października, by potem móc
skupić się z powrotem na studiach. Teraz to wydawało się takie... ostateczne.
Będę harował codziennie przez osiem godzin, a całe moje życie zmieni się w
jedną wielką tragiczną drogę z domu do pracy i z powrotem. Jedynym jasnym
punktem na moim horyzoncie stanie się piątek, który będę przeżywał już od
wtorku, tylko po to, żeby liczyć grosz do grosza i w końcu usnąć na sofie w
barze. Przerażało mnie to i gdyby jakiś psycholog kazał mi zobrazować swoje emocje,
narysowałbym ludzika uciekającego z krzykiem. Oczywiście, gdybym umiał rysować,
a nie umiałem.
Prawdopodobnie było to spowodowane
tym, że przez większość czasu wciąż myślałem o sobie jak o dziecku. Wiedziałem,
że teoretycznie byłem dorosły, bo miałem w komodzie osobną szufladę na
dokumenty, kopię CV na pulpicie gotową do wysłania i już od kilku lat
regularnie rozliczałem PIT. Nie dawała mi jednak spokoju myśl, że moi rodzice
będąc w moim wieku mieli już jedno dość dobrze rokujące dziecko, podczas gdy
moim najważniejszym obowiązkiem wciąż było ściągnięcia ostatniego odcinka „Gry o Tron” i znalezienie czasu, żeby pociorać w World of Warcraft.
Perspektywa założenia rodziny majaczyła bardzo daleko na horyzoncie, najlepiej
nie wcześniej niż za dziesięć lat, zwłaszcza, że do tej pory nie byłem w stanie
znaleźć dziewczyny, z którą wytrzymałbym dłużej niż parę miesięcy. To po prostu
nie działało. Zacząłem zastanawiać się, czy coś było nie w porządku z moim
pokoleniem, czy może konkretnie ze mną.
Po kilkudziesięciu minutach miałem
już wszystkie odpowiedzi. Nie dostanę służbowego samochodu, mogę też zapomnieć
o własnym biurze. Będę zasuwał w swoim boksie, w tym samym pomieszczeniu, co
cała reszta sekretariatu. Jakoś się trzymałem, choć tak naprawdę miałem ochotę
rzucić się z płaczem na biurko. Kilka razy złapałem się na tym, że przestałem
słuchać korporacyjnego frajera, w zamian zastanawiając się nad tym, czy to był
już odpowiedni moment, by zapytać o wynagrodzenie, czy nadal nie wypadało. Nie
pijałem kawy, uznałem więc, że będę musiał zacząć dopracowywać swoją
umiejętność parzenia jej.
Okazało się, że moje starannie
przygotowane CV prawdopodobnie nie zostało nawet przeczytane. Słyszałem, że tak
robią; zerkają tylko na profil kandydata na Facebooku, żeby upewnić się, że nie
spędza całego życia na grze w FarmVille – na szczęście ten etap eliminacji
przeszedłem bez zarzutu. Cieszyłem się jednak trochę, że nie zagłębili się w
sprawdzanie poprawności danych. A nuż ktoś mówił w tej budzie płynnie po hiszpańsku
i postanowiłby przetestować moje umiejętności, którym na pewno daleko było do
B2.
Wyszedłem stamtąd ze straszną myślą,
że moja praca będzie polegała na robieniu kopiuj-wklej, i kolejną, jeszcze
bardziej przerażającą – że jeśli nie zdam aplikacji, być może zostanę tu już na
zawsze. Z drugiej strony byłem jednak dumny, bo pierwszy krok w dorosłość
został poczyniony. Będę miał co jeść.
***
– Czyli już wiesz na sto procent, że
dostałeś? – zapytała Ewa znad papierowego kubka z kawą.
Siedziałem z moją dziewczyną w
Coffee Heaven na Głównym Rynku. Ona uwielbiała przesiadywać w kawiarniach; ja
nie lubiłem robić niczego, co nie miało żadnego konkretnego celu, ale
siedziałem, bo ona siedziała. Ewa była ode mnie rok młodsza i studiowała
projektowanie ubioru. Jak się nad tym głębiej zastanowić, to nie miałem zbyt
wielkiego udziału w decyzji, która powinna być obopólna, o tym, że będziemy
razem. Po prostu z jakiegoś powodu mnie polubiła i sama to obwieściła, a ja
zwyczajnie nie protestowałem. Zawsze mnie to dziwiło; nie byłem może
najbardziej asertywną osobą pod słońcem, ale w innych dziedzinach życia, za
wyjątkiem dziewczyn, jakoś sobie radziłem. One za to mogły ze mną robić, co
chciały.
Uznałem jednak, że może mi to wyjść
na dobre. Ewa była wesoła i dość wojownicza. Często się kłóciła, szybko jej
przechodziło. Miała mnóstwo znajomych, a tych mi czasem brakowało. W
przeciwieństwie do mnie była optymistką i cieszyła się życiem, miałem więc
nadzieję, że może odrobina tego optymizmu przejdzie na mnie.
Poznałem ją, bo studiowała na jednym
roku z moją współlokatorką i najlepszą przyjaciółką, Doną. Dona tak naprawdę
nazywała się Aldona i wszyscy mówili na nią Ala, tylko ja mówiłem Dona. Nie
miałem pojęcia, dlaczego tak było, gdyż przypominała Donę o wiele bardziej niż
Alę. Alą mogła być każda Alina czy Alicja, a Doną mogła być tylko Aldona, przez
co dla mnie było to oczywiste. Odpowiedziała na moje ogłoszenie, kiedy na
trzecim roku szukałem współlokatora – w zasadzie nie szukałem dziewczyny, ale
ona akurat się zgłosiła i jakoś między nami kliknęło. Niecały rok później
wprowadził się do nas również jej chłopak, Rafał, i wspaniałomyślnie oddałem im
większy pokój. Dona często przedstawiała mi swoich licznych znajomych, i na
którejś z ich imprez poznałem Ewę. Od słowa do słowa, po kilku zainicjowanych
przez nią wyjściach na kawę i kilku zainicjowanych również przez nią
niezręcznych pocałunkach, zmieniła swój status na Facebooku z „wolny(a)” na „w
związku z użytkownikiem: Jakub Matys”. No to co miałem zrobić? Ja też zmieniłem.
Tak naprawdę to nie był żaden
związek – polegał dokładnie na tym samym, co wszystkie moje poprzednie
„związki”. Z każdą moją dziewczyną widywaliśmy się dwa, trzy razy w tygodniu,
chodziliśmy razem na imprezy i do kina, a czasem wchodził w grę jakiś seks,
kiedy Dony i Rafała nie było w mieszkaniu. Nigdy nie mieszkałem z żadną z nich,
nie miałem więc pojęcia, jak to jest dzielić z kimś życie, łóżko, śniadania,
popołudniowe zakupy. Dona i Rafał wydawali się sobie radzić, ale nie potrafiłem
sobie wyobrazić siebie w podobnej sytuacji. Może po prostu nie spotkałem
jeszcze nikogo odpowiedniego? Może ten ktoś to właśnie Ewa? Takich rzeczy nie
widać od razu, a w końcu spotykaliśmy się dopiero niecały miesiąc. Nawet
żadnego seksu jeszcze nie było, choć wiem, że ten temat prawdopodobnie niedługo
naturalnie się pojawi. Zaskoczyło mnie to, że nie byłem tak podekscytowany tą
perspektywą, jak powinienem być.
– Powiedzieli, że tak – odparłem,
sącząc smoothie przez słomkę. Nigdy nie piłem kawy. – Mam przyjść w poniedziałek
na dzień próbny.
– Czyli ten tydzień masz jeszcze
wolny? – dopytała Ewa. Pokiwałem głową. – Bo dzisiaj Julia robi imprezę,
przedwczoraj miała urodziny.
– W tygodniu? – zdziwiłem się, ale
po chwili coś zaczęło mi świtać w głowie. – A, Dona coś mówiła, ale
zapomniałem.
Julia to była ta Białorusinka, która
pracowała w hotelu i miała obsesję na punkcie Fassbendera, przypomniałem sobie
szybko.
– No, dzisiaj, bo w piątek Julia
jedzie do domu – powiedziała Ewa. – A ja mam zajęcia jutro dopiero na dwunastą,
więc jakoś dam radę. To co, idziemy, nie?
Nie wiedziałem, po co w ogóle się
zastanawiałem, skoro wiedziałem, że i tak pójdę. To nie tak, że nie miałem
żadnych znajomych na prawie, z paroma kumplami nadal nawet utrzymywałem
kontakt, ale zawsze wolałem spędzać czas ze znajomymi Dony. Była dla mnie bramą
do zupełnie innego świata, bo poruszała się w środowisku ludzi z ASP i z
kulturoznawstwa, którzy myśleli i działali zupełnie inaczej niż ja. Nie miałem
z nimi co prawda wiele wspólnych tematów, ale lubiłem ich obserwować. Byli
niebanalni, rozmawiali o takich rzeczach jak wiersze Rimbauda, asamblaż czy
dadaizm, a ja dzięki temu przez chwilę czułem się wyjątkowy, zamiast być
numerkiem wśród morza prawników. Większość moich znajomych sądziła, że dostając
się na prawo wygrali los na loterii, a potem przez następnie pięć lat nie
rozstawali się ze swoimi garniturami i po jednym roku studiów uważali, że są
już wystarczająco kompetentni, by udzielać porad prawnych, w które zawsze
wplatali łacińskie zwroty, nawet jeśli chodziło o legalność ściągania gier z
Torrentów. Trochę mnie to zawsze bawiło, a trochę smuciło. Artyści też bywali
pozerami, ale przynajmniej z nimi nie spotykałem się na co dzień, więc
stanowili dla mnie ciekawszy obiekt obserwacji.
– Jasne, że idziemy – odpowiedziałem
z uśmiechem.
A co mi tam, pomyślałem. Zawsze
sobie powtarzałem, że powinienem spróbować bardziej żyć, i cieszyłem się za
każdym razem, kiedy czyniłem jakiś krok w tym kierunku.
W ten sposób wylądowałem w niedużym
mieszkaniu w okolicach Nowego Kleparza. Dona przytuliła mnie krótko, jak zwykle
wyglądając jak milion dolarów. Miała na sobie dopasowany, czarno-szary
kombinezon (Dona powiedziała, że kombinezon jest „szarny”), buty na ogromnej
koturnie, a na czubku głowy fryzurę a'la Julia Tymoszenko z dwoma grubymi,
spiętymi warkoczami. Julia (ta, która miała urodziny, nie Tymoszenko) brylowała
wśród swoich znajomych, opowiadając anegdotki i zaciągając przy tym po
białorusku. Wziąłem od Ewy jej wściekle różowy płaszcz i zaniosłem go wraz z
moją polówką do sypialni jubilatki. Kilka twarzy wydawało mi się znajomych,
inne były zupełnie obce. Kiedy wszedłem do salonu, Ewa i Dona były już
pogrążone w konwersacji z typem wyglądającym na nerda. Rafał, chłopak
Dony, skinął na mnie głową, stojąc w otwartych drzwiach na balkon. Podążyłem za
nim pomimo tego, że nie paliłem.
Spędziliśmy kilka sympatycznych
minut na rozmawianiu o grach komputerowych i nowym zbiorze opowiadań
Sapkowskiego, po czym Rafał zgasił papierosa w stojącej na parapecie popielniczce
i wróciliśmy do środka. Pojawiło się kilka nowych twarzy i skinąłem
kilkakrotnie głową w stronę tych osób, które kojarzyłem. W przedpokoju Julia
witała kolejnych gości. Ewa i Dona rozmawiały przy stole, więc skierowaliśmy
się w ich stronę.
– O czym gadacie? – zapytał Rafał,
podczas gdy ja okrążyłem kanapę i usiadłem obok swojej dziewczyny. Natychmiast
oparła się o mnie, a ja owinąłem rękę wokół jej talii. Miło.
Dona otworzyła usta, ale uprzedził
ją stojący obok gość, najwyraźniej kontynuując poprzedni temat. Znałem go z
widzenia, ale nie mogłem sobie przypomnieć jego imienia.
– Wy też myślałyście, że już nie
wróci do Polski? – zapytał, pochylając się nad stołem.
– Takie chodziły plotki, ale ja w to
nie wierzyłam – odparła z przekonaniem Ewa, podstawiając mi pod nos butelkę
piwa. Rozejrzałem się wokół za otwieraczem, ale żadnego nie znalazłem, więc
posłusznie zacząłem otwierać ją kluczami.
– Czy ja wiem? Możliwości tam są
większe... – wtrąciła Dona.
– Daj spokój – żachnął się facet,
którego imię właśnie sobie przypomniałem. Karol. – ASP bez Kociaka byłoby jak
odcinek „How I met'a” bez Barneya.
Dziewczyny parsknęły śmiechem. Ja
też się uśmiechnąłem, podążając za ich wzrokiem. Natrafiłem na trójkę
nieznajomych, którzy najwyraźniej dopiero co przybyli. Nie byłem w stanie
stwierdzić, które z nich było wspomnianym „Kociakiem”, jako że nie znałem nawet
płci owego indywiduum.
Najbliżej nas stała wysoka
dziewczyna, której cała powierzchowność wręcz krzyczała, że jest studentką ASP.
Podejrzewałem, że to ona mogła być przedmiotem dyskusji. Miała na sobie
specyficzną sukienkę złożoną z połączonych ze sobą płatów różnokolorowego
materiału, a na głowie krótkie, jasnoniebieskie włosy. Zaraz za nią stało dwóch
gości; jeden z nich był niewysoki z burzą ciemnych loków. Ubrany był stylowo, w
czarną koszulę z podwiniętymi rękawami i wąski, czerwony krawat. Drugi
przewyższał go o ponad głowę i miał na sobie ciemnozielony t-shirt, a na nosie
okulary w grubych oprawkach. Gdy oderwałem od nich wzrok, Julia właśnie rzucała
się niższemu chłopakowi na szyję.
– A Paweł nadal łazi za nim krok w
krok – zauważył Karol przyciszonym tonem, spoglądając na nas znacząco.
Pokiwałem głową, zupełnie jakbym wiedział, o czym mowa.
– Ciekawa jestem, co robił przez
cały ten rok, jak go nie było – zakpiła Dona.
– Wiernie czekał – odparła z
westchnieniem Ewka. – Co jest dosyć smutne – dodała, marszcząc brwi. – A ty
nie widziałeś się z nim jeszcze na uczelni? – zapytała Karola z zaciekawieniem.
– Nie było go na żadnych zajęciach.
Dlatego nie byłem pewny, czy w ogóle wrócił – odparł, wzruszając ramionami.
Dona prychnęła.
– A od kiedy on musi chodzić na
zajęcia? – zapytała retorycznie.
A więc jednak „on”. Zastanowiłem się
przez chwilę, skąd wzięło się to idiotyczne przezwisko i jak bardzo musiał
cierpieć z jego powodu w liceum. No chyba, że dorobił się go dopiero na
studiach, jednak było to wątpliwe. To było coś podobnego, jak przezywanie mnie
„Grubym”, kiedy byłem dzieckiem. Mimo, że straciłem na wadze zaledwie parę lat
później, ksywka przylgnęła go mnie jak gówno do podeszwy buta aż do końca
liceum. Jak dobrze, że przeprowadziłem się do innego miasta, w którym nikt nie
miał pojęcia, ile ważyłem w podstawówce. Większość moich traum z dzieciństwa
było w jakiś sposób związanych z tym przezwiskiem.
Przyjrzałem im się dokładniej i
uznałem, że ten duży z całą pewnością nie wyglądał na Kociaka. Gdyby to jego
tak przezywano, brzmiałoby to wręcz groteskowo. Do tego mniejszego nawet to
pasowało, o ile można w ogóle powiedzieć coś takiego o facecie i jednocześnie
nie naruszyć jego godności. Był drobny, można wręcz powiedzieć, że filigranowy,
ale jeszcze nie dziewczęcy. Co chwilę krzywił się i przewracał oczami, podczas
gdy Julia ani na chwilę nie przestawała do niego mówić.
Przeniosłem na chwilę uwagę z
powrotem na swoich towarzyszy, ale rozmawiali o czymś, co nazywali
„suprematyzmem”. Usłyszałem coś o czarnym kwadracie na białym tle i wymieniłem
z Rafałem zbolałe spojrzenie. On też rzadko miał szansę wtrącić cokolwiek do
ich dyskusji. Studiował ekonomię i nie miał zielonego pojęcia o sztuce. Czasami
zastanawiałem się, jak radzili sobie z tym z Doną i o czym rozmawiali na co
dzień.
– Dobra, rany, przestańcie go
obgadywać – rzuciła Dona, budząc mnie z transu. Całe towarzystwo posłusznie
zamilkło, wyglądając na nieco zażenowanych. Karol wykorzystał ten moment, by
otworzyć sobie następne piwo. Zamrugałem z dezorientacją; nie miałem pojęcia,
że nadal rozmawiali o tej samej osobie.
– Który to ten gość, o którym
gadacie? – szepnąłem w końcu Ewie do ucha. Jednocześnie spojrzeliśmy w stronę
korytarza, ale zarówno Julia, jak i jej znajomi już z niego zniknęli.
– Ten taki z kręconymi włosami –
odparła Ewa, wskazując niedbale dłonią gdzieś w stronę kuchni. Pokiwałem głową.
– Ten wyższy to Paweł, a dziewczyna, która była z nimi, to Lena.
– Wszyscy ich znacie? – dopytałem,
sam nie wiem, po co.
– Ja ich w zasadzie nie znam, Dona
chyba też nie. Tylko Karol jest z Kociakiem na jednym roku – odparła,
wzruszając ramionami. – No ale każdy wie, kim on jest. – Po chwili dodała
zamyślonym tonem: – Nie miałam pojęcia, że Julia się z nim kumpluje, ciekawe,
skąd oni mogą się znać...
Mruknąłem niezobowiązująco, kończąc
tym samym temat. Z zażenowaniem zdałem sobie sprawę z tego, że nie pamiętam, co
Karol studiował, a przecież rozmawiałem z nim już wielokrotnie. Na pewno coś
artystycznego. Jak oni wszyscy.
Z czasem zaczęło dołączać do nas w
salonie coraz więcej ludzi, a ja zacząłem rozpoznawać coraz więcej twarzy, ale
ani tajemniczy celebryta ASP, ani żadne z jego znajomych nie rzuciło mi się w
oczy. Tylko Julia na trochę do nas zajrzała, ale po chwili wróciła do kuchni.
Uważałem takie zachowanie za nieco niegrzeczne ze strony jubilatki, ale wolałem
się nie odzywać.
Impreza rozkręcała się w najlepsze.
Towarzystwo było całkiem w porządku i, ku mojej uldze, nie dominowały rozmowy o
sztuce. Opowiadaliśmy sobie wzajemnie traumatyczne przeżycia związane z
podróżami liniami PKP oraz wysyłaniem czegokolwiek Pocztą Polską (a każdy ma
jakieś traumatyczne przeżycia po korzystaniu z usług tych dwóch instytucji). Po kilku godzinach ludzie zaczęli się rozchodzić do domów. Parę osób pousypiało na
kanapach. Każda wolna powierzchnia pokryta była brudnymi szklankami i
butelkami. Byłem już mocno wstawiony, więc ucieszyłem się, gdy zobaczyłem, że
Ewa zajęła nam rozkładany fotel. Spała jak kamień pod kocem, zupełnie nie
zważając na kręcących się wokół ludzi. Pogłaskałem ją po włosach, po czym
chwiejnym krokiem udałem się do łazienki, by się odlać i przemyć twarz. W
korytarzu minąłem się z Julią i gościem zwanym Kociakiem, którego ksywka wciąż
wydawała mi się zbyt absurdalna, by jej używać nawet w myślach. Julia jeszcze
pojawiła się kilkakrotnie w centrum imprezy, ale o obecności tego gościa i jego
znajomych zdążyłem już zupełnie zapomnieć. Ciekawe, gdzie ukrywali się przez
cały ten czas.
– O, Kuba! – Julia uśmiechnęła się
na mój widok. Brzmiała zdecydowanie zbyt radośnie jak na tę godzinę i ten
poziom alkoholu we krwi. – Zostajecie z Ewą, nie? – Pokiwałem głową. Wszystko
było trochę zamazane. – To jest Hubert. Kiciu, Kuba jest chłopakiem Ewki
Grzegorczyk, kojarzysz ją? – Julia dokonała błyskawicznej prezentacji. Zawsze
szokowało mnie tempo, z jakim ta dziewczyna mówiła, oraz piskliwość jej głosu.
Zwykle uważałem to za zabawne, ale dziś było nie do zniesienia.
– A powinienem? – zapytał, unosząc
sceptycznie brew. – Hubert Kociński – przedstawił się, wyciągając dłoń.
Zaskoczyło mnie to, że miał niski i głęboki głos. Taki głos nie pasował do
takiego drobnego chłopca.
Hubert. Kociak miał na imię Hubert.
Kot Hubert. Nie mogłem powstrzymać chichotu. Hubert przekrzywił nieco głowę,
patrząc na mnie z takim samym zaciekawieniem, z jakim patrzy się na widziany
pod teleskopem, wyjątkowo interesujący gatunek insekta. Zupełnie nagle zdałem
sobie sprawę z tego, że prawdopodobnie nie zachowałem się zbyt kulturalnie,
więc stłumiłem chichot i uścisnąłem jego wyciągniętą dłoń.
– Kuba Matys – wybełkotałem, nagle
boleśnie świadomy stężenia alkoholu w mojej krwi. Hubert zareagował jedynie
nieznacznym uniesieniem kącika ust, przepuszczając Julię, której najwyraźniej
udzielił się mój chichot (z tym, że jej udzielał się każdy chichot), w wejściu
do jej własnej sypialni, po czym podążył za nią, zamykając za sobą drzwi.
Zamrugałem, po czym z
rezygnacją poczłapałem z powrotem w stronę salonu. Ewka zajmowała prawie cały
fotel, więc przesunąłem ją nieco i położyłem się obok, starając się nie
przyciskać do niej za bardzo żadną częścią ciała. Mój umysł był już tak
zamroczony przez alkohol, że niemal nic nie wiedziałem.
Kiedy tak leżałem ze skuloną Ewką u
boku, zdołałem wydobyć gdzieś z odmętów mojej zamglonej alkoholem pamięci
wspomnienie tego, jak Julia nazwała tego chłopaka „Kicią”, a potem zamknęła się
razem z nim w swojej sypialni. Poczułem w okolicach żołądka dziwne, nienawistne
ukłucie, i to bynajmniej nie z powodu miłości, jaką darzyłem Julię, ale nie
byłem w stanie skupić uwagi na jednej myśli na tyle, by je przeanalizować.
Ostatnią rzeczą, o jakiej zdążyłem pomyśleć przed odpłynięciem, było to, że Kot
Hubert miał naprawdę ładny głos.
***
Obudził mnie ból głowy tak
przeszywający, że przez chwilę miałem wrażenie, że rozpadnę się na kawałki.
Wydawało mi się, że nie spałem dłużej niż pięć minut. Zamrugałem z trudem,
sięgając do kieszeni dżinsów i wyciągając z niej telefon, nieco obrzydzony tym,
że spałem w ubraniach. Jednak odpłynąłem na trochę dłużej; było kilkanaście
minut przed szóstą. Za oknem powoli wschodziło słońce.
Ostrożnie wyplątałem się z kończyn
Ewy, która podczas snu owinęła się wokół mnie jak bluszcz, i dźwignąłem się z
łóżka. W głowie mi zawirowało i musiałem podeprzeć się o stolik. Nie sądziłem,
że wypiłem aż tak dużo, ale mój organizm wydawał się mieć inne zdanie na
ten temat. Rozejrzałem się wokół, jednak wszystkie butelki i kartony po sokach
były puste. Poczłapałem do kuchni, gdzie w szafce znalazłem zgrzewkę wody
mineralnej. Dzięki Bogu.
Uważając, by nikogo nie obudzić,
skierowałem swoje kroki na balkon. Woda niezbyt mi pomogła, więc pomyślałem, że
może świeżemu powietrzu się uda.
– Jezu! – wychrypiałem, łapiąc się
za serce, kiedy przekroczyłem próg balkonu i niemal wpadłem na siedzącą na
niskim krzesełku skuloną postać. Chłopak uniósł głowę, wpatrując się we mnie z
taką urazą, jakbym przeszkodził mu w czymś niezmiernie ważnym. – Wystraszyłeś
mnie – dodałem tytułem wyjaśnienia, wreszcie zdając sobie sprawę z tego, jak
słabo brzmiał mój głos. Zupełnie jakbym przez parę dni nie mówił. Albo pił. –
Co tu robisz?
Facet zamrugał, wciąż uparcie się na
mnie gapiąc. Jak on się nazywał? Mówili na niego Kociak, ale wiem, że Julia
przedstawiła mi go z imienia. Nie pamiętałem. Chłopak siedział z nogami
opartymi o barierkę. Jego koszula była pomięta, a włosy potargane. Na jego
kolanach leżał otwarty notes, w którym rysował coś lewą dłonią, w prawej
trzymając w połowie dopalonego papierosa. Zaciągnął się głęboko, po czym powoli
wypuścił dym.
– Dla twojej wyłącznej wiadomości,
siedzę na krześle. Ale nikomu nie mów, okej? – odparł całkowicie poważnym
tonem, choć zdradził go uniesiony kącik ust. Zmarszczyłem brwi, mając
świadomość tego, że ze mnie kpił, ale w końcu parsknąłem śmiechem. Wyszedłem na zewnątrz, opierając się o barierkę obok jego stóp. Wciąż nie czułem się
najlepiej. Przymknąłem oczy, mając nadzieję, że jeśli odpowiednio się wyciszę,
świat wokół mnie przestanie wirować.
– Chcesz? – zapytał niski głos,
wyrywając mnie z transu. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że wyciąga w moim
kierunku otwartą paczkę papierosów, jednocześnie nie podnosząc wzroku znad
notesu i nie przerywając rysowania.
– Nie palę.
– Nie o to pytałem – stwierdził
Kociak.
– Okej – oznajmiłem niespodziewanie
nawet dla samego siebie. Sięgnąłem do paczki.
– Poczujesz się po tym gorzej –
ostrzegł mnie beznamiętnym tonem. Nie wiem, dlaczego ten fakt mnie nie zniechęcił.
Chwyciłem leżącą na parapecie
zapalniczkę i odpaliłem papierosa. Nigdy nie byłem nałogowcem, a ostatni raz
zapaliłem na imprezie ponad rok wcześniej. Oczy natychmiast zaczęły mi łzawic i
poczułem, że chce mi się wymiotować, ale wytrzymałem to i zaciągnąłem się
ponownie. Zaczęło być łatwiej, kiedy już przypomniałem sobie, jak się to robi.
– Mogę zobaczyć? – zapytałem,
wskazując na leżący na jego kolanach notes. Z jakiegoś powodu czułem potrzebę
podtrzymania konwersacji, a on nie wydawał się nadmiernie gadatliwym typem. Bez
słowa zabrał rękę, pozwalając, żebym przyjrzał się rysunkowi.
Uniosłem w zdumieniu brwi. No, co
jak co, ale ten facet nie znalazł się na uczelni artystycznej przez przypadek.
Rysunek przedstawiał widok z balkonu – kawałek ulicy, latarnię, zaparkowany
przy krawężniku samochód i parkometr – i wyglądał jak zdjęcie. Co prawda nie
miałem o tym pojęcia, ale nawet ja potrafiłem ocenić, że cieniowanie i gra
świateł były perfekcyjne.
– Łał… świetne – stwierdziłem z
podziwem.
– Takie tam bazgroły – odparł
Kociak, wzruszając ramionami. Jego „r” w słowie „bazgroły” brzmiało trochę jak
„h”. Pomyślałem, że to chyba mógł być francuski akcent, ale potem przypomniałem
sobie, że w sumie nasz premier też tak mówił, więc może jednak to nic nie
znaczyło.
– Studiujesz… rysunek? – zapytałem,
natychmiast czując się głupio, bo nie wiedziałem nawet, czy taki kierunek
studiów istnieje.
– Malarstwo – poprawił mnie,
ponownie skupiając się na pracy.
Przez chwilę obserwowałem
poruszający się po kartce ołówek. Zdumiewało mnie, że te pojedyncze kreski, na
pierwszy rzut oka nie przedstawiające niczego konkretnego, potrafiły
przekształcić się w coś takiego. Jeśli cokolwiek można było nazwać sztuką, to
właśnie to.
– Zawsze wiedziałeś, że chcesz
zostać artystą? – zapytałem ni stąd, ni zowąd, zaskakując nawet samego siebie.
Najwyraźniej jego to pytanie też zaskoczyło, bo aż podniósł wzrok.
– Artystą się chyba nie zostaje,
tylko się jest – odparł powoli, zupełnie, jakby odpowiedź na to pytanie
wymagała od niego głębokiego zastanowienia. – Ale nie. Kiedyś myślałem, że będę
prawnikiem.
– Dlaczego? – zapytałem, zanim
zdążyłem się powstrzymać. Kompletnie nie potrafiłem go sobie wyobrazić w tej
roli. Dlaczego miałby chcieć robić coś tak przyziemnego, kiedy mógł robić...
to?– pomyślałem, zerkając ponownie na rysunek. Wzruszył ramionami.
– To było jeszcze w czasach, kiedy
próbowałem zaimponować swojemu ojcu – wyjaśnił obojętnym tonem.
Wyczułem,
że temat jest drażliwy, więc natychmiast go porzuciłem.
– Ja jestem prawnikiem – rzuciłem
niby od niechcenia. To nic, że formalnie jeszcze nim nie byłem.
– Przykro mi – odparł, ponownie
pochylając głowę. Zamrugałem z zaskoczeniem. Ej, to wcale nie było takie złe!
Obserwowałem go przez chwilę,
wiedząc, że on wie, że go obserwuje. Miałem nadzieję, że nie uzna mnie za
psychopatę, ale nic mi w tym facecie nie pasowało. Jego gesty były nieco
zmanierowane, ale jego głos, który też powinien taki być, brzmiał zupełnie
normalnie. Sprawiał wrażenie nieco wyniosłego, a jednocześnie nie wzbudzał
przez to niechęci. Po prostu coś mi w nim nie grało, zupełnie, jakby żadna
cześć jego ciała nie pasowała do reszty, jakby składał się z przypadkowych
elementów, które razem tworzyły jednak harmonijną całość. Nagle sam poczułem
się jak psychopata.
– Zawsze wiedziałeś, że chcesz
zostać prawnikiem? – odezwał się nagle, parafrazując moje wcześniejsze pytanie.
Wzruszyłem ramionami.
– Właściwie to nie. Kiedyś chciałem
być aktorem.
– Hm – mruknął niezobowiązująco. –
Myślisz, że byłbyś lepszym aktorem niż prawnikiem? – zapytał. Nie wiem
dlaczego, ale cieszyłem się, że wciąż ze mną rozmawiał.
– Prawdopodobnie nie –
odpowiedziałem szczerze. Wcale nie sądziłem, bym posiadał wyjątkowy talent
aktorski. – Myślisz, że byłbyś lepszym prawnikiem niż malarzem? – odbiłem
piłeczkę, po czym ugryzłem się w język, bo musiałby być naprawdę cholernie
dobrym prawnikiem, żeby tak było. Nagle poczułem się źle z tym, że nie
pamiętałem jego imienia.
– Myślę, że wszyscy jesteśmy beznadziejni w byciu tym, kim powinniśmy
być, więc równie dobrze możemy być, kim chcemy – odparł bez wahania, w końcu
prezentując coś, co można było uznać za uśmiech. Pokiwałem głową, nie wiedząc,
jak inaczej mógłbym zareagować na to stwierdzenie.
– Przepraszam, ale… nie pamiętam
twojego imienia – przyznałem z zażenowaniem.
– Nic nie szkodzi – odparł
spokojnie.
Cóż, liczyłem na to, że mi je przypomni. Albo mi się wydawało, albo z tym
facetem było wyjątkowo trudno wejść w jakąkolwiek interakcję.
Nagle bez ostrzeżenia (a dlaczego
miałby mnie o tym ostrzegać?) wstał, po czym rzucił niedbale niedokończony
rysunek wraz z ołówkiem na krzesło i skierował się w stronę drzwi balkonowych.
Patrzyłem za nim przez chwilę, po czym przełożyłem notes na parapet, widząc, że
jeden róg zdążył już się zagnieść. Z jakiegoś powodu mnie to zabolało.
Wszyscy w salonie jeszcze spali. Nie
było w tym nic dziwnego, nie minęła jeszcze nawet siódma. Nagle zacząłem
zastanawiać się nad tym, czy Kociak w ogóle zmrużył dzisiaj oko. Znalazłem go w
kuchni.
– Chcesz kawy? – zapytał, gdy
zobaczył mnie w progu, potrząsając puszką. – Niestety jest tylko rozpuszczalna.
– Nie piję kawy – odparłem
natychmiast i już wiedziałem, co odpowie.
– Nie o to pytałem – odparł z
uśmiechem zgodnie z moimi oczekiwaniami, wsypując brązowy proszek do dwóch
kubków. Podczas gdy ja myślałem o tym, że to był taki rodzaj uśmiechu, którego
nie dało się nie odwzajemnić, Kociak buszował po szafkach.
– Zbyt dawno mnie tu nie było, nie
pamiętam, gdzie jest cukier – wymruczał pod nosem, otwierając którąś z kolei. –
Nawet nie próbuj mi mówić, że nie słodzisz, to już byłaby przesada – zastrzegł.
Parsknąłem śmiechem, posłusznie biorąc od niego kubek kawy.
– Byłeś jakiś czas za granicą,
prawda? – zapytałem z zaciekawieniem. – Gdzie dokładnie?
– W Paryżu. Wymiana studencka.
Wyglądał na kogoś, kto mógłby poczuć
się w Paryżu jak u siebie.
– I jak tam było?
– Głośno – odparł, wzruszając
ramionami. – I chaotycznie.
– Ciężko było ci się przestawić?
Pokręcił głową.
– Nie… to było bardziej jak powrót
do domu. – Uniosłem pytająco brwi. – Mieszkałem we Francji jako dziecko –
wyjaśnił.
Pokiwałem głową. To tłumaczyło
akcent. Potrzeba było wielu lat, by coś takiego podłapać.
– Długo?
– Od trzeciego do… jedenastego roku
życia? – odparł po chwili zastanowienia. – Coś w tym stylu.
– I też w Paryżu?
– Nie. W Bourgoin-Jallieu, pod Lyon.
Nic mi to nie mówiło, ale pokiwałem
głową. Przyłożyłem kubek do ust i stwierdziłem z zaskoczeniem, że kawa wcale
nie smakowała źle, a przynajmniej o wiele lepiej niż pamiętałem. Przeszło mi
przez myśl, że mogło mieć to jakiś związek z faktem, że to on ją zrobił, ale
natychmiast odrzuciłem ten pomysł jako absurdalny.
Chciałem jeszcze o coś zapytać, ale
zanim zdążyłem wymyślić, o co, uniosłem wzrok i w tym samym momencie on zrobił
to samo. Przez chwilę wpatrywaliśmy się w siebie; on spokojnie, opierając się o
lodówkę w zupełnym bezruchu i patrząc znad kubka kawy; ja nieco rozdygotany, z
sercem bijącym szybciej niż zwykle, co próbowałem wytłumaczyć sobie każdą
możliwą wymówką. Nagle poczułem, jak całkowicie niezależnie ode mnie na mojej
twarzy pojawia się szeroki uśmiech – jeden z tych prawdziwych uśmiechów,
których ludzie nie używają, jeśli nie mają wystarczająco ważnego powodu. Gdy
Kociak go zobaczył, jego twarz jakby się zmieniła; lewa brew i lewy kącik ust
uniosły się, cała jego głowa przekręciła się w lewą stronę, a oczy zmrużyły się
nieco, zupełnie, jakby usilnie próbował mnie rozgryźć. Żaden z nas jeszcze
wtedy nie wiedział, że w ciągu następnych paru lat będę widział dokładnie ten
wyraz twarzy za każdym razem, gdy zamknę oczy.
Patrzyliśmy tak i uśmiechaliśmy się,
i nie wiadomo było, co by z tego patrzenia i uśmiechania wynikło, gdyby nie to,
że drzwi do kuchni otworzyły się niespodziewanie i pojawiła się w nich Julia.
Wyglądała na osobę cierpiącą na potężnego kaca.
– Kawki? – zapytał Kociak,
przerywając nasz kontakt wzrokowy i uśmiechając się do niej słodko. Ja też się
uśmiechnąłem, ale po chwili zdałem sobie sprawę z tego, że ten uśmiech nie był
skierowany do mnie, i znowu poczułem złość. Czy ja naprawdę kiedykolwiek
uważałem Julię za sympatyczną? Teraz nagle wydała mi się jakaś taka
pretensjonalna, no i było w niej coś wrednego, prawda?
– Jesteś aniołem – oznajmiła, stając
za nim i kładąc mu dłonie na ramionami. Pocałowała go we włosy i opadła na
krzesło. Zmarszczyłem groźnie brwi, po czym przekląłem sam siebie za bycie tak
absurdalną osobą.
– Chcesz też śniadanie? – zapytał
Kociak, podając jej kubek z kawą. Cała jej twarz rozjaśniła się.
– Tak – odparła, usiłując brzmieć
entuzjastycznie. Kociak wyminął ją, uśmiechając się złośliwie.
– To sobie zrób, ja muszę spadać –
rzucił, kierując się do korytarza i ściągając z wieszaka skórzaną kurtkę.
– Już? – jęknęła Julia, zawiedziona,
po czym pozwoliła swojej głowie opaść na blat stołu. – Przyjdź do mnie
wieczorem! – zawołała, nie zmieniając pozycji.
– Przyjdę, przyjdę – zapewnił ją,
ubierając się. – Tylko doprowadź się do tego czasu do stanu używalności –
polecił. – Kuba. Miło było cię poznać – oznajmił, stając w progu. Przekląłem w
myślach, że on pamiętał moje imię, a ja jego nie, ale jednocześnie zrobiło mi
się jakoś tak ciepło na sercu. Otworzyłem usta, żeby odpowiedzieć tym samym,
ale znowu mnie ubiegł. – Hubert – przedstawił się ponownie. Jego oczy się śmiały,
a jego imię w jego ustach brzmiało jak „'Ubert”. – Do zobaczenia.
Nie czekając na moją odpowiedź,
odwrócił się i, mijając w otwartych drzwiach Donę, skierował się w stronę
wyjścia.
Hubert! Kot Hubert, no przecież! Nie
wiem, jak mogłem zapomnieć. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, że powiedział „do
zobaczenia”. Czyli, że jeszcze się zobaczymy, prawda?
No
shit, Sherlocku.
Otrząsnąłem się w samą porę, by
usłyszeć, że Dona coś mówi.
– …nie miałam pojęcia, że się
znacie.
Julia uśmiechnęła się ze zmęczeniem.
– Tak, i to dosyć dobrze – przyznała
z rozbawieniem. Dona uniosła brwi.
– Czuję, że za tym kryje się jakaś
grubsza historia. Gadaj – rozkazała, podchodząc do zlewu i napełniając czajnik
wodą. Julia przez chwilę się wykręcała, ale w końcu odpuściła.
– Poznaliśmy się bardzo dawno temu,
krótko po tym, jak przeniosłam się do Polski. Miałam wtedy takiego faceta,
Michała. Nie byliśmy razem długo, ale spotykaliśmy się przez parę miesięcy. Do
czasu, aż pewnego razu przyszłam do niego i zastałam go w łóżku… z kimś –
powiedziała, kładąc nacisk na „z kimś” i uśmiechając się znacząco. Dona przez
chwilę nie reagowała, czekając na ciąg dalszy, aż nagle z brzdękiem postawiła
czajnik na blacie, uniosła dłoń do ust, a jej oczy rozszerzyły się komicznie.
– Żartujesz! – zawołała.
Julia pokręciła głową, z trudem
powstrzymując śmiech.
– Nie, przysięgam!
Miałem wrażenie, że omija mnie jakiś
wielki dowcip.
– Ale jak to, z kim? – zapytałem w
końcu, przerywając ich chichotanie.
– No z Kociakiem – wyjaśniła Dona, unosząc
sugestywnie brwi. Brałem akurat łyk kawy i poczułem, że trafia ona nie do tej
dziurki, co trzeba. Zacząłem się krztusić.
– Jakoś zdołał obrócić całą sytuację
na swoją korzyść tak, że Michałowi prawie złamałam nos, a jemu dałam się
zaprosić na kawę w ramach zadośćuczynienia – dodała ze śmiechem Julia. Teraz
już Dona śmiała się na cały głos.
– Jak on to zrobił? Ja bym go chyba
zamordowała! – Dona pokręciła głową z niedowierzaniem. Julia wzruszyła
ramionami.
– Taki już jest – wyjaśniła prosto.
– Zawsze twierdził, że nie miał pojęcia o tym, że Michał miał dziewczynę, ale
teraz myślę, że mógł wiedzieć i mieć to gdzieś. On był wtedy trochę inny niż
teraz. – Wzruszyła ramionami. – Zresztą to nieważne. Prawie już nie pamiętam,
jak Michał wyglądał, za to zyskałam przyjaciela na całe życie. Za nic bym tego
nie cofnęła.
–
No tak, w takich sytuacjach tworzy się prawdziwa więź – przyznała ironicznie
Dona, wciąż z trudem powstrzymując śmiech.
Zupełnie nagle Julia wydała mi się o
wiele sympatyczniejsza niż jeszcze chwilę wcześniej.
Tak naprawdę ta informacja nie miała
dla mnie żadnego znaczenia. Dlaczego miałbym się tym przejąć? Po prostu… po
prostu nie spodziewałem się, że był gejem, ale jeśli tak, to w porządku. Nie
miałem nic przeciwko nim, byłem w końcu tolerancyjny. Spotkałem w życiu innych
pedałów, choć żadnego z nich nie znałem zbyt dobrze. Luz.
Gdzieś podświadomie wiedziałem
jednak, że ta informacja była bardzo, bardzo ważna. I powiedział, że jeszcze
się zobaczymy, prawda?
Wcale nie czekałem na to z niecierpliwością. No bo niby dlaczego miałbym?
__________________________________________________________________________________
* INXS - "Never tear us apart"
Zaczęło się bardzo sympatycznie. Bardzo mi się podoba kreacja postaci. Czytasz i czujesz jakbyś była wśród postaci z opowiadania ;)
OdpowiedzUsuńCzekam na kolejny rozdział ;)
Nowe opko LGBT, nareszcie! Podoba mi się Twój styl, pisanie w pierwszej osobie nie jest łatwe, zwłaszcza, gdy chce się przekazać odczucia bohatera, czasami korci aby opisać zdarzenie z innego punktu.
OdpowiedzUsuńZaczyna się emocjonująco, heteryk przeżywa dziwne uczucia przy Kociaku :) To jest to co lubię :))
Pozdrawiam i życzę weny, jesteś w moich zakładkach, kiedy następna część? Będziesz regularnie wstawiać notki?
Hej, dziękuję za komentarz. Owszem, postaram się wstawiać kolejne rozdziału regularnie, jednak, jak wiadomo, wen nie sługa ;) W tym tygodniu mam urlop i nie będę miała wiele czasu, więc nie bądźcie zaskoczeni, jeśli kolejny rozdział pojawi się dopiero w przyszłym.
UsuńDzięki, że czytacie! Pozdrawiam.
Ten rozdział zdecydowanie bardziej mnie przekonał niż prolog. Często się to nie zdarza, ale zapamiętałam imiona postaci. Jeśli jakieś pojawiało się tekście drugi raz od razu wiedziałam o kogo chodzi. Niby szczegół, ale to oznacza, że bardzo fajnie te postacie opisujesz, łatwo się połapać o kogo chodzi.
OdpowiedzUsuńW ogóle jakoś tak szybko mi się to czytało, mimo że mamy tu pokaźny kawał tekstu.
Czekam z niecierpliwością na następne rozdziały. W duszy liczę, że kiedyś jeszcze wrócisz do tłumaczeń, ale na razie mamy miłe zastępstwo. Pozdrawiam i życzę weny
Świetnie się zaczyna. Podoba mi się twój styl pisania. Będę zaglądać tu często, mam nadzieję, że nowy rozdział już niebawem.Weny i miłego :)
OdpowiedzUsuńIntrygujący początek i szczerze powiedziawszy na tyle zachęca do poznania dalszej historii, że prolog wydaje mi się zbędny. Wolałabym zagłębiawć się w nakreśloną tu historię bez perspektywy emo-rozterek głównego bohatera czekających na mnie w przyszłości. ;)
OdpowiedzUsuńBardzo ładnie przedstawiłaś głównych bohaterów, co szczególnie urzekło mnie w pierwszych akapitach na temat życia Kuby. Stworzyłaś normalnego człowieka z krwi i kości, którego odpowiednik niejedna osoba ma wśród znajomych, a nie wyegzaltowanego cudaka niczym z dziewiętnastowiecznej powieści, jakich się często w opkach spotyka.
Huberta z kolei przedstawiłaś naprawdę rewelacyjnie, zachęcając czytelnika do dalszego poznania postaci.
Jedyne, co mi trochę zgrzytało w tym rozdziale, to nadmierne - w moim odczuciu - nawiązywanie do popkultury. Raz czy drugi można wspomnieć o popularnych w danym okresie tytułach, jednak przy zbyt dużej liczbie pojawia się wrażenie wymuszania na czytelniku ich znajomości, jakby były potrzebne do pełnego zrozumienia tekstu. To może być oczywiście jedynie moja fanaberia, jednak myślę, że jeśli ktoś sięgnąłby po Twoje opowiadanie za dziesięć lat, miałby nieustanne poczucie przeterminowania treści.
Niemniej jednak na pewno będę czytać dalej. :)