Prolog,
w którym świat kończy się, gdy nikt nie patrzy
"Nobody said it was easy
It's such a shame for us to part
Nobody said it was easy
No one ever said it would be this hard
Oh, take me back to the start"*
16 maja 2014 r.
It's such a shame for us to part
Nobody said it was easy
No one ever said it would be this hard
Oh, take me back to the start"*
16 maja 2014 r.
Wszystko, co złe na tym świecie,
rozpoczyna się o świcie.
Nigdy nie miałem tak zwanego
biologicznego zegara. Gdzieś czytałem, że jeśli ktoś budzi się sam z siebie
dokładnie o godzinie, o której chce wstać, jest to oznaka stresu. Najwyraźniej
jestem więc zestresowany, co nie byłoby wcale takie dziwne, jako że ostatnimi
czasy kładę się spać tylko z jednym życzeniem – żeby już nigdy, ale to nigdy
się nie obudzić. Ani razu mi się to jeszcze nie udało. Zamiast rzucać budzikiem
o ścianę, wiercę się na łóżku, czekając, aż zadzwoni. Gram na zwłokę,
poświęcając ten czas na przypomnienie sobie, po co w ogóle muszę dzisiaj
podnosić się z łóżka.
Ten moment zaraz po obudzeniu zawsze
był moją ulubioną porą doby. Jeszcze niczym nie jestem, jeszcze niczego nie
muszę. Świat nie wymaga, żebym wziął się w garść, więc lewituję sobie gdzieś na
granicy snu i jawy. Po chwili jednak docierają do mnie wszystkie fakty z mojego
życia: w głowie zaczyna mi pulsować, dzięki czemu wiem, że wróciłem wczoraj
późno z imprezy, a przecież jest piątek, muszę więc zaraz zacząć szykować się
do pracy. Przypominam sobie, że wciąż jestem sam, a życie nadal nie ma sensu.
Nie wiem, jaka siła zmusza mnie do otworzenia oczu, ale patrzę przez nie w
sufit zupełnie, jakby nie były moje, jakbym patrzył przez jakieś obce otwory. Z
moimi własnymi kończynami też mi jakoś niezręcznie, zwisają bezwładnie, a
odnalezienie w sobie wystarczająco dużo samozaparcia, by nimi poruszyć, zajmuje
mi kilka minut. Rozglądam się po pokoju i wydaje mi się, że każdy najmniejszy
fragment jego wystroju ze mnie szydzi. Meble sprawiają wrażenie obcych i wrogo
nastawionych, wpadające przez na wpół odsłonięte okno promienie słoneczne
sugerują, że gdzieś tam na zewnątrz istnieje normalny świat, w którym ludzie
biegną, spieszą się, mają cele i marzenia, ale jakoś nie potrafię sobie go
wyobrazić ani też nie czuję się jego częścią. Porozrzucane po podłodze ubrania i w połowie pusta (nigdy w połowie
pełna) butelka whisky krzyczą, że nie ma już dla mnie ratunku.
Człapię do lustra na nie swoich
nogach i przemywam twarz wodą. Oczy – teoretycznie znajome, jednak nie obce
otwory; usta i nos też w zasadzie się nie zmieniły; włosy przeczeszę palcami i
będą takie, jak zawsze. A jednak nic mi w tym odbiciu nie gra, zupełnie, jakbym
przez ostatnie parę dni rozpadł się na cząsteczki, a potem one połączyły się w
zupełnie inną formę, w zupełnie innego mnie, do którego muszę się od początku
przyzwyczajać. Czuję, że powinienem na nowo się zdefiniować, ale mam wrażenie,
że dopóki znów nie zostanę zawołany po imieniu na ulicy, dopóki nie powrócę na
stałe do bycia Kochaniem albo Słońcem, albo czym tam jeszcze, to chyba
pozostanę nikim, bo nie mam innego pomysłu na to, kim mógłbym być. W tym momencie
nie należę do nikogo, bo już dawno temu przestałem należeć do samego siebie.
Wczoraj miałem jeszcze przebłysk
nadziei. Poszedłem do klubu ze stanowczym postanowieniem ułożenia sobie życia
na nowo. Wodziłem wzrokiem zarówno za kobietami, jak i facetami, bo nigdy nie
wiadomo, kiedy coś kliknie, ale wszyscy oni wydawali się nieadekwatni. Piękne,
duże oczy dziewcząt, nieskażone myślą, szerokie barki mężczyzn, jakieś takie
nieforemne i bez sensu. Dona co jakiś czas wskazywała mi kogoś palcem, a mi
chciało się wymiotować i płakać na samą myśl o piersiach i długich włosach, o
umięśnionych ramionach i kanciastych szczękach. Za dużo było tego wszystkiego,
a za mało czarnych, wpadających w oczy loków, przygryzionych warg i drobnych
dłoni ze śladami farby, za mało uniesionego kpiąco kącika ust, wystających
obojczyków i wąskich bioder. Przez chwilę zrobiło mi się żal tych ludzi, którzy
przecież tak się starali, żeby się spodobać, uczestnicząc w tym tańcu godowym w
rytmie techno, a tak wiele im brakowało. Jak ktokolwiek miał zwrócić na nich
uwagę, jeśli porównać ich do...?
Przestań się zamęczać.
Przechodzę z łazienki do kuchni,
moje nogi nadal jakoś bez sensu idą, za bardzo szurając, jakby brakowało im
siły. Słyszę burczenie w brzuchu i moja pierwsza myśl jest taka, że ktoś jest
chyba głodny. Ale zaraz, przecież nikogo poza mną tu nie ma, więc to chyba
musiał być mój brzuch. Czyli to ja powinienem coś zjeść, ale moje usta nie chcą
współpracować, więc odpuszczam jedzenie, wykonując poranne czynności jak na
autopilocie. Niby moje dłonie lądują w miejscach, w których każe im wylądować
mój mózg, a jednak robią to bardziej opornie niż zwykle i jakby bez
przekonania.
Czasami jestem normalny. Jestem
wręcz zaskoczony tym, jak bardzo normalny mogę być, jak doskonale potrafię
udawać, że jestem i mówię i żyję i czuję, a czasem nawet jem, jak znajomi mi przypomną. Automatycznie wchodzę z ludźmi w interakcje i
wychodzi mi to tak zajebiście, że zaczyna przepełniać mnie duma. Tak po prostu,
jednym kliknięciem, w momencie, w którym wychodzę w domu, wchodzę w tryb
„normalnego człowieka”, a potem wracam do mieszkania, zamykam za sobą drzwi i
nie muszę już niczego udawać, więc zwijam się w pozycji embrionalnej i z całych
sił próbuję zwyczajnie umrzeć, ale nawet to mi nie wychodzi. Wtedy dzwoni moja
matka i wzbija się na wyżyny elokwencji, zapewniając mnie zażenowanym tonem, że
„będą inni”. Inni? Jacy inni? Oczywiście wiem, że są inni ludzie, przechodzą
koło mnie codziennie, drażniąc mnie swoją niedoskonałością. Ich bycie irytuje
mnie niemal tak bardzo, jak jego niebycie. Nie musisz mnie informować o tym, że
oni istnieją, mamo. Mam tego świadomość. I co z tego?
Kiedyś oglądałem ze swoimi
dziewczynami komedie romantyczne. One płakały, a ja śmiałem się z cierpiących
bohaterek i ich złamanych serc. Teraz wolałbym chyba, żeby zaczęła mnie
napierdalać wątroba albo żołądek, wolałbym mieć oderwaną nogę i wirusa Ebola, i
przez chwilę mam absurdalną ochotę, by rozpędzić się i wbiec w ścianę, bo i tak
nic nie mogłoby bardziej boleć. Podejrzewam, że tak to jest, kiedy masz w sercu
dziurę w kształcie konkretnej osoby i wiesz, że nigdy nikt oprócz niej nie
zdoła jej wypełnić. Ten melodramatyzm, w którym tonę od kilku dni, jest tak
tragicznie znajomy, że przez chwilę aż mam ochotę się uśmiechnąć, ale nie robię
tego.
Wróćmy może myślami do czasów, kiedy
byłem jeszcze cały, nie w kawałkach, kiedy byłem prawdziwą osobą, a nie
fantazmatem istniejącym jedynie po to, by on mógłby istnieć jeszcze bardziej.
Nikt nie istniał bardziej niż on. Cała historia rozpoczęła się i rozwinęła
niemalże książkowo, zupełnie jak każde inne zauroczenie. Najpierw była faza
„nie mam zdania”, która momentalnie zmieniła się w niewinne zaciekawienie, a
następnie płynnie przeszła w chorobliwą obsesję. Kiedy obsesja ta stała się na
tyle widoczna, że nie byłem już w stanie dłużej jej ignorować, nadszedł czas na
zaprzeczenie. Prawdopodobnie gdyby nie fakt, że on z jakiegoś powodu też
postanowił się we mnie zakochać, wszystko to równie książkowo zakończyłoby się
samobójstwem. Teraz nie popełniam go tylko dlatego, że na myśl o tym wyobrażam
sobie sytuację, w której on wraca po latach do Polski i dowiaduje się od
naszych wspólnych znajomych, że zostałem gdzieś znaleziony, zapomniany przez
świat i w połowie zeżarty przez robaki. Widzę jego pełne dezaprobaty spojrzenie
i jakoś nie mogę się przemóc, więc egzystuję sobie dalej, sam już nie wiem, czy
wciąż jeszcze dla niego, czy już jemu na złość.
To była nudna, szara środa i teraz
nagle myśl o tym, że ta środa nie zapisała się w żaden sposób w historii
ludzkości, wprawia mnie w oburzenie. No jak to? Przecież nawet, gdyby rozpętała
się trzecia wojna światowa, odwiedzili nas obcy i nastąpiła równoczesna erupcja
wszystkich uśpionych wulkanów, byłoby to dla mnie wydarzenie na mniejszą skalę.
Tamtą środę, dziesiątego października, można by zapisać w historii jako dzień,
kiedy Kuba Matys zwariował. Wystarczyłby drobny odchył w innym kierunku i być
może wszedłbym wtedy z bronią do supermarketu, zabijając czternaście osób i
raniąc kolejne dwadzieścia dwie. Gdyby tak się stało, na pewno by to
zapamiętano, a że postanowiłem swoje szaleństwo skierować w nieco inną stronę,
to dzień przeszedł zupełnie bez echa. Moim zdaniem kompletnie niezasłużenie.
Zaczęło się jednak spokojnie, od
ciszy, snu, rozmowy o pracę i kolejnej hipsterskiej imprezy. Na samym początku nic
nie zapowiadało przewrotu, ale o to właśnie chodzi, że to cholerstwo uderza w
ciebie, kiedy najmniej się go spodziewasz. Mnie tak bardzo zwaliło z nóg, że
nie podniosłem się do tej pory.
__________________________________________________________________________________
* Coldplay - "The scientist"
__________________________________________________________________________________
* Coldplay - "The scientist"
Czekam na więcej. A kiedy będziesz kontynuować tłumaczenia na fanfiction?
OdpowiedzUsuńPodoba mi się to, ciekawe. Jak narazie do bohatera mam nieco mieszane uczucia, ale tak to miło się czyta.
OdpowiedzUsuńOch, tak, lubię slash, ale powiedzmy, że nie z nadmiarem fizyczności, gdyż najczęściej człowiek spotyka się z tym, że chodzi tylko o sex i to, tak szczerze, dołujące. Zero rozmowy, uczuć, tylko sex. Zabijcie mnie.
Ale, mam skrytą nadzieję, że Twoje opko wybiegnie również na temat miłości.... . Choć niech również będzie w nim akcja i niezła dynamika. Ale to Twoja decyzja jak to wszystko poprowadzisz, mam tylko pragnienie, żeby to nie było słabe, bo potencjał jest.
Całuski
~~Lou Leen
To jest boskie. Tak smutne i emocjonalne, że aż cudowne! Idealny mym zdaniem bohater. Bez nadziei, perspektyw i ochoty do życia! Kocham wręcz <3 Mam jeszcze inne rozdziały do nadgonienia u ciebie, pod każdym postaram się pozostawić ślad.
OdpowiedzUsuńCześć! Właśnie trafiłam na bloga. To dopiero prolog, a już bardzo mi się podoba. Spodobała mi się sama nazwa, dlatego zdecydowałam się przeczytać ( choć słyszałam, że nie ocenia się książki "po okładce"). Szczególnie przypadł mi do gustu motyw snu, ten moment przebudzenia. Fajnie, że dopiero zaczęłam i mam tyle rozdziałów przed sobą ^^.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Jago
Przeczytałam pierwsze zdanie i już wiedziałam, że zapowiada się coś wyjątkowego.
OdpowiedzUsuńŚciskam Cię bardzo mocno. Mentalnie chociaż.
Czuję się tak wyprana z życia przez naukę i masę spraw, że spadłaś mi prosto z nieba.
Mniej czy bardziej dosłownie.
Basia~
Za bardzo się stęskniłam za tym opowiadaniem, wracam do początków. ♡
OdpowiedzUsuń