piątek, 22 sierpnia 2014

Rozdział I, w którym znaleźliśmy się przypadkiem



 

 

Rozdział I,

w którym znaleźliśmy się przypadkiem


        "I
         I was standing
         You were there
         Two worlds collided
         And they could never tear us apart"*

       

        583 dni wcześniej
        10 października 2012 r.

      Gdy zadzwonił budzik, przez chwilę było mi przykro, bo gdyby był zwykłym budzikiem, takim, jakich używali nasi dziadkowie, a nie jednocześnie telefonem komórkowym, z miłą chęcią wyrzuciłbym go przez okno. Nie mogłem jednak pozbawić się głównego kontaktu ze światem, więc wstałem, złorzecząc i potykając się o leżącą koło mojego łóżka stertę śmieci. Przeszedłem przez cały pokój, by go wyłączyć, po czym wróciłem do łóżka, myśląc, że trzeba będzie wreszcie odmalować te ściany, jednak wpełzając pod kołdrę natychmiast o tym zapomniałem. Teraz liczyło się tylko: jeszcze pięć minut. Pięć godzin. Pięć dni. Pięć lat.
        Ostatecznie zdecydowałem się na pięć minut i poświęciłem je na doprowadzenie swojego mózgu do stanu normalnego funkcjonowania i przypomnienie sobie, gdzie jestem i czego dzisiaj oczekiwał ode mnie wszechświat. Otóż oczekiwał, że przestanę żyć z regularnych przelewów od taty oraz sprzedaży zalegających moje własne mieszkanie butelek, i wezmę się do roboty. Byłem dość przerażony perspektywą wejścia w dorosłość, ale posłusznie zwlokłem się z łóżka. Zwykle poświęcałem jakieś dziewiętnaście minut na doprowadzenie się do stanu używalności i przygotowanie do rozpoczęcia nowego dnia, jednak tym razem zajęło mi to ich aż dwadzieścia siedem. Początkowo odruchowo założyłem skarpetki w dwa różne wzory, jedną w pomarańczowo-brązowe paski, drugą czarną w zielone liście marihuany, jednak przypomniałem sobie sobie, że o ile spod trampków zwykle nie było ich widać, mogą nie korespondować zbyt dobrze z butami do garnituru. Znalazłem dwie kolejne, znów nie do pary, jednak przynajmniej obie czarne. Zarzuciłem na siebie marynarkę i wyszedłem z domu. Przez chwilę mocowałem się z parasolem, podczas gdy kropelki deszczu wyżerały dziury w chodniku. Włożyłem do jednego ucha słuchawkę, przez którą Bruno Mars poinformował mnie o tym, że chce zostać miliarderem. Jemu łatwo było mówić, był na całkiem dobrej drodze. Ja też tego chciałem, dlatego żwawym krokiem ruszyłem na rozmowę kwalifikacyjną.
        Byłem nieco rozczarowany sobą, ale przekonywałem się, że nie było sensu nadmiernie przeżywać porażki. Przez całe pięć lat studiów moim ocenom nie można było niczego zarzucić, obroniłem magistra również na samych piątkach. Egzamin na aplikację okazał się wyższą szkołą jazdy i w moment podciął moje skrzydła, przeżuł mnie i wypluł pozbawionego młodzieńczej naiwności, za to wyposażonego w nowe życiowe doświadczenie. Mogłem spróbować ponownie za rok, a przecież było mnóstwo miejsc pracy dla magistrów prawa, prawda? Nie było sensu tragizować.
        Mojemu ojcu całkiem nieźle poszło ukrycie swojego rozczarowania. Ostatecznie ze wszystkich dzieci byłem tym najmniej problematycznym, nie miał więc prawa mieć mi za złe jednej porażki. Właściwie nawet odrobinę mi ulżyło – wiedziałem, że spodziewał się, że zdam egzamin śpiewająco i wrócę do domu, gdzie będę robił aplikację i pomagał mu prowadzić firmę. Zupełnie sobie tego nie wyobrażałem. Teoretycznie wiedziałem, że nic mnie tutaj nie trzymało, ale kochałem to miasto, jego zgiełk i pęd. Małe miejscowości były po prostu zbyt ciche. Czułem się więc trochę tak, jakbym wygrał na loterii jeszcze jeden rok wolności.
       Na rozmowę przybyłem dziesięć minut przed czasem, pocąc się w swoim garniturze i czując się nieco surrealistycznie. To nie tak, że nigdy wcześniej nie pracowałem, ale zawsze była to praca z terminem ważności – trzeba było się czymś zająć do października, by potem móc skupić się z powrotem na studiach. Teraz to wydawało się takie... ostateczne. Będę harował codziennie przez osiem godzin, a całe moje życie zmieni się w jedną wielką tragiczną drogę z domu do pracy i z powrotem. Jedynym jasnym punktem na moim horyzoncie stanie się piątek, który będę przeżywał już od wtorku, tylko po to, żeby liczyć grosz do grosza i w końcu usnąć na sofie w barze. Przerażało mnie to i gdyby jakiś psycholog kazał mi zobrazować swoje emocje, narysowałbym ludzika uciekającego z krzykiem. Oczywiście, gdybym umiał rysować, a nie umiałem.
        Prawdopodobnie było to spowodowane tym, że przez większość czasu wciąż myślałem o sobie jak o dziecku. Wiedziałem, że teoretycznie byłem dorosły, bo miałem w komodzie osobną szufladę na dokumenty, kopię CV na pulpicie gotową do wysłania i już od kilku lat regularnie rozliczałem PIT. Nie dawała mi jednak spokoju myśl, że moi rodzice będąc w moim wieku mieli już jedno dość dobrze rokujące dziecko, podczas gdy moim najważniejszym obowiązkiem wciąż było ściągnięcia ostatniego odcinka „Gry o Tron” i znalezienie czasu, żeby pociorać w World of Warcraft. Perspektywa założenia rodziny majaczyła bardzo daleko na horyzoncie, najlepiej nie wcześniej niż za dziesięć lat, zwłaszcza, że do tej pory nie byłem w stanie znaleźć dziewczyny, z którą wytrzymałbym dłużej niż parę miesięcy. To po prostu nie działało. Zacząłem zastanawiać się, czy coś było nie w porządku z moim pokoleniem, czy może konkretnie ze mną.
        Po kilkudziesięciu minutach miałem już wszystkie odpowiedzi. Nie dostanę służbowego samochodu, mogę też zapomnieć o własnym biurze. Będę zasuwał w swoim boksie, w tym samym pomieszczeniu, co cała reszta sekretariatu. Jakoś się trzymałem, choć tak naprawdę miałem ochotę rzucić się z płaczem na biurko. Kilka razy złapałem się na tym, że przestałem słuchać korporacyjnego frajera, w zamian zastanawiając się nad tym, czy to był już odpowiedni moment, by zapytać o wynagrodzenie, czy nadal nie wypadało. Nie pijałem kawy, uznałem więc, że będę musiał zacząć dopracowywać swoją umiejętność parzenia jej.
      Okazało się, że moje starannie przygotowane CV prawdopodobnie nie zostało nawet przeczytane. Słyszałem, że tak robią; zerkają tylko na profil kandydata na Facebooku, żeby upewnić się, że nie spędza całego życia na grze w FarmVille – na szczęście ten etap eliminacji przeszedłem bez zarzutu. Cieszyłem się jednak trochę, że nie zagłębili się w sprawdzanie poprawności danych. A nuż ktoś mówił w tej budzie płynnie po hiszpańsku i postanowiłby przetestować moje umiejętności, którym na pewno daleko było do B2.
       Wyszedłem stamtąd ze straszną myślą, że moja praca będzie polegała na robieniu kopiuj-wklej, i kolejną, jeszcze bardziej przerażającą – że jeśli nie zdam aplikacji, być może zostanę tu już na zawsze. Z drugiej strony byłem jednak dumny, bo pierwszy krok w dorosłość został poczyniony. Będę miał co jeść.

***

        – Czyli już wiesz na sto procent, że dostałeś? – zapytała Ewa znad papierowego kubka z kawą.
     Siedziałem z moją dziewczyną w Coffee Heaven na Głównym Rynku. Ona uwielbiała przesiadywać w kawiarniach; ja nie lubiłem robić niczego, co nie miało żadnego konkretnego celu, ale siedziałem, bo ona siedziała. Ewa była ode mnie rok młodsza i studiowała projektowanie ubioru. Jak się nad tym głębiej zastanowić, to nie miałem zbyt wielkiego udziału w decyzji, która powinna być obopólna, o tym, że będziemy razem. Po prostu z jakiegoś powodu mnie polubiła i sama to obwieściła, a ja zwyczajnie nie protestowałem. Zawsze mnie to dziwiło; nie byłem może najbardziej asertywną osobą pod słońcem, ale w innych dziedzinach życia, za wyjątkiem dziewczyn, jakoś sobie radziłem. One za to mogły ze mną robić, co chciały.
       Uznałem jednak, że może mi to wyjść na dobre. Ewa była wesoła i dość wojownicza. Często się kłóciła, szybko jej przechodziło. Miała mnóstwo znajomych, a tych mi czasem brakowało. W przeciwieństwie do mnie była optymistką i cieszyła się życiem, miałem więc nadzieję, że może odrobina tego optymizmu przejdzie na mnie.
        Poznałem ją, bo studiowała na jednym roku z moją współlokatorką i najlepszą przyjaciółką, Doną. Dona tak naprawdę nazywała się Aldona i wszyscy mówili na nią Ala, tylko ja mówiłem Dona. Nie miałem pojęcia, dlaczego tak było, gdyż przypominała Donę o wiele bardziej niż Alę. Alą mogła być każda Alina czy Alicja, a Doną mogła być tylko Aldona, przez co dla mnie było to oczywiste. Odpowiedziała na moje ogłoszenie, kiedy na trzecim roku szukałem współlokatora – w zasadzie nie szukałem dziewczyny, ale ona akurat się zgłosiła i jakoś między nami kliknęło. Niecały rok później wprowadził się do nas również jej chłopak, Rafał, i wspaniałomyślnie oddałem im większy pokój. Dona często przedstawiała mi swoich licznych znajomych, i na którejś z ich imprez poznałem Ewę. Od słowa do słowa, po kilku zainicjowanych przez nią wyjściach na kawę i kilku zainicjowanych również przez nią niezręcznych pocałunkach, zmieniła swój status na Facebooku z „wolny(a)” na „w związku z użytkownikiem: Jakub Matys”. No to co miałem zrobić? Ja też zmieniłem.
        Tak naprawdę to nie był żaden związek – polegał dokładnie na tym samym, co wszystkie moje poprzednie „związki”. Z każdą moją dziewczyną widywaliśmy się dwa, trzy razy w tygodniu, chodziliśmy razem na imprezy i do kina, a czasem wchodził w grę jakiś seks, kiedy Dony i Rafała nie było w mieszkaniu. Nigdy nie mieszkałem z żadną z nich, nie miałem więc pojęcia, jak to jest dzielić z kimś życie, łóżko, śniadania, popołudniowe zakupy. Dona i Rafał wydawali się sobie radzić, ale nie potrafiłem sobie wyobrazić siebie w podobnej sytuacji. Może po prostu nie spotkałem jeszcze nikogo odpowiedniego? Może ten ktoś to właśnie Ewa? Takich rzeczy nie widać od razu, a w końcu spotykaliśmy się dopiero niecały miesiąc. Nawet żadnego seksu jeszcze nie było, choć wiem, że ten temat prawdopodobnie niedługo naturalnie się pojawi. Zaskoczyło mnie to, że nie byłem tak podekscytowany tą perspektywą, jak powinienem być.
        – Powiedzieli, że tak – odparłem, sącząc smoothie przez słomkę. Nigdy nie piłem kawy. – Mam przyjść w poniedziałek na dzień próbny.
        – Czyli ten tydzień masz jeszcze wolny? – dopytała Ewa. Pokiwałem głową. – Bo dzisiaj Julia robi imprezę, przedwczoraj miała urodziny.
        – W tygodniu? – zdziwiłem się, ale po chwili coś zaczęło mi świtać w głowie. – A, Dona coś mówiła, ale zapomniałem.
     Julia to była ta Białorusinka, która pracowała w hotelu i miała obsesję na punkcie Fassbendera, przypomniałem sobie szybko.
        – No, dzisiaj, bo w piątek Julia jedzie do domu – powiedziała Ewa. – A ja mam zajęcia jutro dopiero na dwunastą, więc jakoś dam radę. To co, idziemy, nie?
        Nie wiedziałem, po co w ogóle się zastanawiałem, skoro wiedziałem, że i tak pójdę. To nie tak, że nie miałem żadnych znajomych na prawie, z paroma kumplami nadal nawet utrzymywałem kontakt, ale zawsze wolałem spędzać czas ze znajomymi Dony. Była dla mnie bramą do zupełnie innego świata, bo poruszała się w środowisku ludzi z ASP i z kulturoznawstwa, którzy myśleli i działali zupełnie inaczej niż ja. Nie miałem z nimi co prawda wiele wspólnych tematów, ale lubiłem ich obserwować. Byli niebanalni, rozmawiali o takich rzeczach jak wiersze Rimbauda, asamblaż czy dadaizm, a ja dzięki temu przez chwilę czułem się wyjątkowy, zamiast być numerkiem wśród morza prawników. Większość moich znajomych sądziła, że dostając się na prawo wygrali los na loterii, a potem przez następnie pięć lat nie rozstawali się ze swoimi garniturami i po jednym roku studiów uważali, że są już wystarczająco kompetentni, by udzielać porad prawnych, w które zawsze wplatali łacińskie zwroty, nawet jeśli chodziło o legalność ściągania gier z Torrentów. Trochę mnie to zawsze bawiło, a trochę smuciło. Artyści też bywali pozerami, ale przynajmniej z nimi nie spotykałem się na co dzień, więc stanowili dla mnie ciekawszy obiekt obserwacji.
        – Jasne, że idziemy – odpowiedziałem z uśmiechem.
        A co mi tam, pomyślałem. Zawsze sobie powtarzałem, że powinienem spróbować bardziej żyć, i cieszyłem się za każdym razem, kiedy czyniłem jakiś krok w tym kierunku.
        W ten sposób wylądowałem w niedużym mieszkaniu w okolicach Nowego Kleparza. Dona przytuliła mnie krótko, jak zwykle wyglądając jak milion dolarów. Miała na sobie dopasowany, czarno-szary kombinezon (Dona powiedziała, że kombinezon jest „szarny”), buty na ogromnej koturnie, a na czubku głowy fryzurę a'la Julia Tymoszenko z dwoma grubymi, spiętymi warkoczami. Julia (ta, która miała urodziny, nie Tymoszenko) brylowała wśród swoich znajomych, opowiadając anegdotki i zaciągając przy tym po białorusku. Wziąłem od Ewy jej wściekle różowy płaszcz i zaniosłem go wraz z moją polówką do sypialni jubilatki. Kilka twarzy wydawało mi się znajomych, inne były zupełnie obce. Kiedy wszedłem do salonu, Ewa i Dona były już pogrążone w konwersacji z typem wyglądającym na nerda. Rafał, chłopak Dony, skinął na mnie głową, stojąc w otwartych drzwiach na balkon. Podążyłem za nim pomimo tego, że nie paliłem.
      Spędziliśmy kilka sympatycznych minut na rozmawianiu o grach komputerowych i nowym zbiorze opowiadań Sapkowskiego, po czym Rafał zgasił papierosa w stojącej na parapecie popielniczce i wróciliśmy do środka. Pojawiło się kilka nowych twarzy i skinąłem kilkakrotnie głową w stronę tych osób, które kojarzyłem. W przedpokoju Julia witała kolejnych gości. Ewa i Dona rozmawiały przy stole, więc skierowaliśmy się w ich stronę.
        – O czym gadacie? – zapytał Rafał, podczas gdy ja okrążyłem kanapę i usiadłem obok swojej dziewczyny. Natychmiast oparła się o mnie, a ja owinąłem rękę wokół jej talii. Miło.
      Dona otworzyła usta, ale uprzedził ją stojący obok gość, najwyraźniej kontynuując poprzedni temat. Znałem go z widzenia, ale nie mogłem sobie przypomnieć jego imienia.
        – Wy też myślałyście, że już nie wróci do Polski? – zapytał, pochylając się nad stołem.
        – Takie chodziły plotki, ale ja w to nie wierzyłam – odparła z przekonaniem Ewa, podstawiając mi pod nos butelkę piwa. Rozejrzałem się wokół za otwieraczem, ale żadnego nie znalazłem, więc posłusznie zacząłem otwierać ją kluczami.
        – Czy ja wiem? Możliwości tam są większe... – wtrąciła Dona.
      – Daj spokój – żachnął się facet, którego imię właśnie sobie przypomniałem. Karol. – ASP bez Kociaka byłoby jak odcinek „How I met'a” bez Barneya.
       Dziewczyny parsknęły śmiechem. Ja też się uśmiechnąłem, podążając za ich wzrokiem. Natrafiłem na trójkę nieznajomych, którzy najwyraźniej dopiero co przybyli. Nie byłem w stanie stwierdzić, które z nich było wspomnianym „Kociakiem”, jako że nie znałem nawet płci owego indywiduum.
        Najbliżej nas stała wysoka dziewczyna, której cała powierzchowność wręcz krzyczała, że jest studentką ASP. Podejrzewałem, że to ona mogła być przedmiotem dyskusji. Miała na sobie specyficzną sukienkę złożoną z połączonych ze sobą płatów różnokolorowego materiału, a na głowie krótkie, jasnoniebieskie włosy. Zaraz za nią stało dwóch gości; jeden z nich był niewysoki z burzą ciemnych loków. Ubrany był stylowo, w czarną koszulę z podwiniętymi rękawami i wąski, czerwony krawat. Drugi przewyższał go o ponad głowę i miał na sobie ciemnozielony t-shirt, a na nosie okulary w grubych oprawkach. Gdy oderwałem od nich wzrok, Julia właśnie rzucała się niższemu chłopakowi na szyję.
      – A Paweł nadal łazi za nim krok w krok – zauważył Karol przyciszonym tonem, spoglądając na nas znacząco. Pokiwałem głową, zupełnie jakbym wiedział, o czym mowa.
        – Ciekawa jestem, co robił przez cały ten rok, jak go nie było – zakpiła Dona.
        – Wiernie czekał – odparła z westchnieniem Ewka. – Co jest dosyć smutne – dodała, marszcząc brwi. – A ty nie widziałeś się z nim jeszcze na uczelni? – zapytała Karola z zaciekawieniem.
      – Nie było go na żadnych zajęciach. Dlatego nie byłem pewny, czy w ogóle wrócił – odparł, wzruszając ramionami. Dona prychnęła.
        – A od kiedy on musi chodzić na zajęcia? – zapytała retorycznie.
        A więc jednak „on”. Zastanowiłem się przez chwilę, skąd wzięło się to idiotyczne przezwisko i jak bardzo musiał cierpieć z jego powodu w liceum. No chyba, że dorobił się go dopiero na studiach, jednak było to wątpliwe. To było coś podobnego, jak przezywanie mnie „Grubym”, kiedy byłem dzieckiem. Mimo, że straciłem na wadze zaledwie parę lat później, ksywka przylgnęła go mnie jak gówno do podeszwy buta aż do końca liceum. Jak dobrze, że przeprowadziłem się do innego miasta, w którym nikt nie miał pojęcia, ile ważyłem w podstawówce. Większość moich traum z dzieciństwa było w jakiś sposób związanych z tym przezwiskiem.
        Przyjrzałem im się dokładniej i uznałem, że ten duży z całą pewnością nie wyglądał na Kociaka. Gdyby to jego tak przezywano, brzmiałoby to wręcz groteskowo. Do tego mniejszego nawet to pasowało, o ile można w ogóle powiedzieć coś takiego o facecie i jednocześnie nie naruszyć jego godności. Był drobny, można wręcz powiedzieć, że filigranowy, ale jeszcze nie dziewczęcy. Co chwilę krzywił się i przewracał oczami, podczas gdy Julia ani na chwilę nie przestawała do niego mówić.
      Przeniosłem na chwilę uwagę z powrotem na swoich towarzyszy, ale rozmawiali o czymś, co nazywali „suprematyzmem”. Usłyszałem coś o czarnym kwadracie na białym tle i wymieniłem z Rafałem zbolałe spojrzenie. On też rzadko miał szansę wtrącić cokolwiek do ich dyskusji. Studiował ekonomię i nie miał zielonego pojęcia o sztuce. Czasami zastanawiałem się, jak radzili sobie z tym z Doną i o czym rozmawiali na co dzień.
     – Dobra, rany, przestańcie go obgadywać – rzuciła Dona, budząc mnie z transu. Całe towarzystwo posłusznie zamilkło, wyglądając na nieco zażenowanych. Karol wykorzystał ten moment, by otworzyć sobie następne piwo. Zamrugałem z dezorientacją; nie miałem pojęcia, że nadal rozmawiali o tej samej osobie.
        – Który to ten gość, o którym gadacie? – szepnąłem w końcu Ewie do ucha. Jednocześnie spojrzeliśmy w stronę korytarza, ale zarówno Julia, jak i jej znajomi już z niego zniknęli.
     – Ten taki z kręconymi włosami – odparła Ewa, wskazując niedbale dłonią gdzieś w stronę kuchni. Pokiwałem głową. – Ten wyższy to Paweł, a dziewczyna, która była z nimi, to Lena.
        – Wszyscy ich znacie? – dopytałem, sam nie wiem, po co.
       – Ja ich w zasadzie nie znam, Dona chyba też nie. Tylko Karol jest z Kociakiem na jednym roku – odparła, wzruszając ramionami. – No ale każdy wie, kim on jest. – Po chwili dodała zamyślonym tonem: – Nie miałam pojęcia, że Julia się z nim kumpluje, ciekawe, skąd oni mogą się znać...
        Mruknąłem niezobowiązująco, kończąc tym samym temat. Z zażenowaniem zdałem sobie sprawę z tego, że nie pamiętam, co Karol studiował, a przecież rozmawiałem z nim już wielokrotnie. Na pewno coś artystycznego. Jak oni wszyscy.
        Z czasem zaczęło dołączać do nas w salonie coraz więcej ludzi, a ja zacząłem rozpoznawać coraz więcej twarzy, ale ani tajemniczy celebryta ASP, ani żadne z jego znajomych nie rzuciło mi się w oczy. Tylko Julia na trochę do nas zajrzała, ale po chwili wróciła do kuchni. Uważałem takie zachowanie za nieco niegrzeczne ze strony jubilatki, ale wolałem się nie odzywać.
     Impreza rozkręcała się w najlepsze. Towarzystwo było całkiem w porządku i, ku mojej uldze, nie dominowały rozmowy o sztuce. Opowiadaliśmy sobie wzajemnie traumatyczne przeżycia związane z podróżami liniami PKP oraz wysyłaniem czegokolwiek Pocztą Polską (a każdy ma jakieś traumatyczne przeżycia po korzystaniu z usług tych dwóch instytucji). Po kilku godzinach ludzie zaczęli się rozchodzić do domów. Parę osób pousypiało na kanapach. Każda wolna powierzchnia pokryta była brudnymi szklankami i butelkami. Byłem już mocno wstawiony, więc ucieszyłem się, gdy zobaczyłem, że Ewa zajęła nam rozkładany fotel. Spała jak kamień pod kocem, zupełnie nie zważając na kręcących się wokół ludzi. Pogłaskałem ją po włosach, po czym chwiejnym krokiem udałem się do łazienki, by się odlać i przemyć twarz. W korytarzu minąłem się z Julią i gościem zwanym Kociakiem, którego ksywka wciąż wydawała mi się zbyt absurdalna, by jej używać nawet w myślach. Julia jeszcze pojawiła się kilkakrotnie w centrum imprezy, ale o obecności tego gościa i jego znajomych zdążyłem już zupełnie zapomnieć. Ciekawe, gdzie ukrywali się przez cały ten czas.
        – O, Kuba! – Julia uśmiechnęła się na mój widok. Brzmiała zdecydowanie zbyt radośnie jak na tę godzinę i ten poziom alkoholu we krwi. – Zostajecie z Ewą, nie? – Pokiwałem głową. Wszystko było trochę zamazane. – To jest Hubert. Kiciu, Kuba jest chłopakiem Ewki Grzegorczyk, kojarzysz ją? – Julia dokonała błyskawicznej prezentacji. Zawsze szokowało mnie tempo, z jakim ta dziewczyna mówiła, oraz piskliwość jej głosu. Zwykle uważałem to za zabawne, ale dziś było nie do zniesienia.
       – A powinienem? – zapytał, unosząc sceptycznie brew. – Hubert Kociński – przedstawił się, wyciągając dłoń. Zaskoczyło mnie to, że miał niski i głęboki głos. Taki głos nie pasował do takiego drobnego chłopca.
        Hubert. Kociak miał na imię Hubert. Kot Hubert. Nie mogłem powstrzymać chichotu. Hubert przekrzywił nieco głowę, patrząc na mnie z takim samym zaciekawieniem, z jakim patrzy się na widziany pod teleskopem, wyjątkowo interesujący gatunek insekta. Zupełnie nagle zdałem sobie sprawę z tego, że prawdopodobnie nie zachowałem się zbyt kulturalnie, więc stłumiłem chichot i uścisnąłem jego wyciągniętą dłoń.
    – Kuba Matys – wybełkotałem, nagle boleśnie świadomy stężenia alkoholu w mojej krwi. Hubert zareagował jedynie nieznacznym uniesieniem kącika ust, przepuszczając Julię, której najwyraźniej udzielił się mój chichot (z tym, że jej udzielał się każdy chichot), w wejściu do jej własnej sypialni, po czym podążył za nią, zamykając za sobą drzwi.
        Zamrugałem, po czym z rezygnacją poczłapałem z powrotem w stronę salonu. Ewka zajmowała prawie cały fotel, więc przesunąłem ją nieco i położyłem się obok, starając się nie przyciskać do niej za bardzo żadną częścią ciała. Mój umysł był już tak zamroczony przez alkohol, że niemal nic nie wiedziałem.
    Kiedy tak leżałem ze skuloną Ewką u boku, zdołałem wydobyć gdzieś z odmętów mojej zamglonej alkoholem pamięci wspomnienie tego, jak Julia nazwała tego chłopaka „Kicią”, a potem zamknęła się razem z nim w swojej sypialni. Poczułem w okolicach żołądka dziwne, nienawistne ukłucie, i to bynajmniej nie z powodu miłości, jaką darzyłem Julię, ale nie byłem w stanie skupić uwagi na jednej myśli na tyle, by je przeanalizować. Ostatnią rzeczą, o jakiej zdążyłem pomyśleć przed odpłynięciem, było to, że Kot Hubert miał naprawdę ładny głos.

***

        Obudził mnie ból głowy tak przeszywający, że przez chwilę miałem wrażenie, że rozpadnę się na kawałki. Wydawało mi się, że nie spałem dłużej niż pięć minut. Zamrugałem z trudem, sięgając do kieszeni dżinsów i wyciągając z niej telefon, nieco obrzydzony tym, że spałem w ubraniach. Jednak odpłynąłem na trochę dłużej; było kilkanaście minut przed szóstą. Za oknem powoli wschodziło słońce.
      Ostrożnie wyplątałem się z kończyn Ewy, która podczas snu owinęła się wokół mnie jak bluszcz, i dźwignąłem się z łóżka. W głowie mi zawirowało i musiałem podeprzeć się o stolik. Nie sądziłem, że wypiłem aż tak dużo, ale mój organizm wydawał się mieć inne zdanie na ten temat. Rozejrzałem się wokół, jednak wszystkie butelki i kartony po sokach były puste. Poczłapałem do kuchni, gdzie w szafce znalazłem zgrzewkę wody mineralnej. Dzięki Bogu.
        Uważając, by nikogo nie obudzić, skierowałem swoje kroki na balkon. Woda niezbyt mi pomogła, więc pomyślałem, że może świeżemu powietrzu się uda.
        – Jezu! – wychrypiałem, łapiąc się za serce, kiedy przekroczyłem próg balkonu i niemal wpadłem na siedzącą na niskim krzesełku skuloną postać. Chłopak uniósł głowę, wpatrując się we mnie z taką urazą, jakbym przeszkodził mu w czymś niezmiernie ważnym. – Wystraszyłeś mnie – dodałem tytułem wyjaśnienia, wreszcie zdając sobie sprawę z tego, jak słabo brzmiał mój głos. Zupełnie jakbym przez parę dni nie mówił. Albo pił. – Co tu robisz?
        Facet zamrugał, wciąż uparcie się na mnie gapiąc. Jak on się nazywał? Mówili na niego Kociak, ale wiem, że Julia przedstawiła mi go z imienia. Nie pamiętałem. Chłopak siedział z nogami opartymi o barierkę. Jego koszula była pomięta, a włosy potargane. Na jego kolanach leżał otwarty notes, w którym rysował coś lewą dłonią, w prawej trzymając w połowie dopalonego papierosa. Zaciągnął się głęboko, po czym powoli wypuścił dym.
        – Dla twojej wyłącznej wiadomości, siedzę na krześle. Ale nikomu nie mów, okej? – odparł całkowicie poważnym tonem, choć zdradził go uniesiony kącik ust. Zmarszczyłem brwi, mając świadomość tego, że ze mnie kpił, ale w końcu parsknąłem śmiechem. Wyszedłem na zewnątrz, opierając się o barierkę obok jego stóp. Wciąż nie czułem się najlepiej. Przymknąłem oczy, mając nadzieję, że jeśli odpowiednio się wyciszę, świat wokół mnie przestanie wirować.
       – Chcesz? – zapytał niski głos, wyrywając mnie z transu. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że wyciąga w moim kierunku otwartą paczkę papierosów, jednocześnie nie podnosząc wzroku znad notesu i nie przerywając rysowania.
        – Nie palę.
        – Nie o to pytałem – stwierdził Kociak.
        – Okej – oznajmiłem niespodziewanie nawet dla samego siebie. Sięgnąłem do paczki.
        – Poczujesz się po tym gorzej – ostrzegł mnie beznamiętnym tonem. Nie wiem, dlaczego ten fakt mnie nie zniechęcił.
        Chwyciłem leżącą na parapecie zapalniczkę i odpaliłem papierosa. Nigdy nie byłem nałogowcem, a ostatni raz zapaliłem na imprezie ponad rok wcześniej. Oczy natychmiast zaczęły mi łzawic i poczułem, że chce mi się wymiotować, ale wytrzymałem to i zaciągnąłem się ponownie. Zaczęło być łatwiej, kiedy już przypomniałem sobie, jak się to robi.
        – Mogę zobaczyć? – zapytałem, wskazując na leżący na jego kolanach notes. Z jakiegoś powodu czułem potrzebę podtrzymania konwersacji, a on nie wydawał się nadmiernie gadatliwym typem. Bez słowa zabrał rękę, pozwalając, żebym przyjrzał się rysunkowi.
       Uniosłem w zdumieniu brwi. No, co jak co, ale ten facet nie znalazł się na uczelni artystycznej przez przypadek. Rysunek przedstawiał widok z balkonu – kawałek ulicy, latarnię, zaparkowany przy krawężniku samochód i parkometr – i wyglądał jak zdjęcie. Co prawda nie miałem o tym pojęcia, ale nawet ja potrafiłem ocenić, że cieniowanie i gra świateł były perfekcyjne.
        – Łał… świetne – stwierdziłem z podziwem.
        – Takie tam bazgroły – odparł Kociak, wzruszając ramionami. Jego „r” w słowie „bazgroły” brzmiało trochę jak „h”. Pomyślałem, że to chyba mógł być francuski akcent, ale potem przypomniałem sobie, że w sumie nasz premier też tak mówił, więc może jednak to nic nie znaczyło.
      – Studiujesz… rysunek? – zapytałem, natychmiast czując się głupio, bo nie wiedziałem nawet, czy taki kierunek studiów istnieje.
        – Malarstwo – poprawił mnie, ponownie skupiając się na pracy.
        Przez chwilę obserwowałem poruszający się po kartce ołówek. Zdumiewało mnie, że te pojedyncze kreski, na pierwszy rzut oka nie przedstawiające niczego konkretnego, potrafiły przekształcić się w coś takiego. Jeśli cokolwiek można było nazwać sztuką, to właśnie to.
       – Zawsze wiedziałeś, że chcesz zostać artystą? – zapytałem ni stąd, ni zowąd, zaskakując nawet samego siebie. Najwyraźniej jego to pytanie też zaskoczyło, bo aż podniósł wzrok.
       – Artystą się chyba nie zostaje, tylko się jest – odparł powoli, zupełnie, jakby odpowiedź na to pytanie wymagała od niego głębokiego zastanowienia. – Ale nie. Kiedyś myślałem, że będę prawnikiem.
        – Dlaczego? – zapytałem, zanim zdążyłem się powstrzymać. Kompletnie nie potrafiłem go sobie wyobrazić w tej roli. Dlaczego miałby chcieć robić coś tak przyziemnego, kiedy mógł robić... to?– pomyślałem, zerkając ponownie na rysunek. Wzruszył ramionami.
        – To było jeszcze w czasach, kiedy próbowałem zaimponować swojemu ojcu – wyjaśnił obojętnym tonem.
        Wyczułem, że temat jest drażliwy, więc natychmiast go porzuciłem.
        – Ja jestem prawnikiem – rzuciłem niby od niechcenia. To nic, że formalnie jeszcze nim nie byłem.
        – Przykro mi – odparł, ponownie pochylając głowę. Zamrugałem z zaskoczeniem. Ej, to wcale nie było takie złe!
        Obserwowałem go przez chwilę, wiedząc, że on wie, że go obserwuje. Miałem nadzieję, że nie uzna mnie za psychopatę, ale nic mi w tym facecie nie pasowało. Jego gesty były nieco zmanierowane, ale jego głos, który też powinien taki być, brzmiał zupełnie normalnie. Sprawiał wrażenie nieco wyniosłego, a jednocześnie nie wzbudzał przez to niechęci. Po prostu coś mi w nim nie grało, zupełnie, jakby żadna cześć jego ciała nie pasowała do reszty, jakby składał się z przypadkowych elementów, które razem tworzyły jednak harmonijną całość. Nagle sam poczułem się jak psychopata.
       – Zawsze wiedziałeś, że chcesz zostać prawnikiem? – odezwał się nagle, parafrazując moje wcześniejsze pytanie. Wzruszyłem ramionami.
        – Właściwie to nie. Kiedyś chciałem być aktorem.
        – Hm – mruknął niezobowiązująco. – Myślisz, że byłbyś lepszym aktorem niż prawnikiem? – zapytał. Nie wiem dlaczego, ale cieszyłem się, że wciąż ze mną rozmawiał.
       – Prawdopodobnie nie – odpowiedziałem szczerze. Wcale nie sądziłem, bym posiadał wyjątkowy talent aktorski. – Myślisz, że byłbyś lepszym prawnikiem niż malarzem? – odbiłem piłeczkę, po czym ugryzłem się w język, bo musiałby być naprawdę cholernie dobrym prawnikiem, żeby tak było. Nagle poczułem się źle z tym, że nie pamiętałem jego imienia.
        – Myślę, że wszyscy jesteśmy beznadziejni w byciu tym, kim powinniśmy być, więc równie dobrze możemy być, kim chcemy – odparł bez wahania, w końcu prezentując coś, co można było uznać za uśmiech. Pokiwałem głową, nie wiedząc, jak inaczej mógłbym zareagować na to stwierdzenie.
        – Przepraszam, ale… nie pamiętam twojego imienia – przyznałem z zażenowaniem.
        – Nic nie szkodzi – odparł spokojnie.
        Cóż, liczyłem na to, że mi je przypomni. Albo mi się wydawało, albo z tym facetem było wyjątkowo trudno wejść w jakąkolwiek interakcję.
    Nagle bez ostrzeżenia (a dlaczego miałby mnie o tym ostrzegać?) wstał, po czym rzucił niedbale niedokończony rysunek wraz z ołówkiem na krzesło i skierował się w stronę drzwi balkonowych. Patrzyłem za nim przez chwilę, po czym przełożyłem notes na parapet, widząc, że jeden róg zdążył już się zagnieść. Z jakiegoś powodu mnie to zabolało.
        Wszyscy w salonie jeszcze spali. Nie było w tym nic dziwnego, nie minęła jeszcze nawet siódma. Nagle zacząłem zastanawiać się nad tym, czy Kociak w ogóle zmrużył dzisiaj oko. Znalazłem go w kuchni.
    – Chcesz kawy? – zapytał, gdy zobaczył mnie w progu, potrząsając puszką. – Niestety jest tylko rozpuszczalna.
        – Nie piję kawy – odparłem natychmiast i już wiedziałem, co odpowie.
       – Nie o to pytałem – odparł z uśmiechem zgodnie z moimi oczekiwaniami, wsypując brązowy proszek do dwóch kubków. Podczas gdy ja myślałem o tym, że to był taki rodzaj uśmiechu, którego nie dało się nie odwzajemnić, Kociak buszował po szafkach.
        – Zbyt dawno mnie tu nie było, nie pamiętam, gdzie jest cukier – wymruczał pod nosem, otwierając którąś z kolei. – Nawet nie próbuj mi mówić, że nie słodzisz, to już byłaby przesada – zastrzegł. Parsknąłem śmiechem, posłusznie biorąc od niego kubek kawy.
        – Byłeś jakiś czas za granicą, prawda? – zapytałem z zaciekawieniem. – Gdzie dokładnie?
        – W Paryżu. Wymiana studencka.
        Wyglądał na kogoś, kto mógłby poczuć się w Paryżu jak u siebie.
        – I jak tam było?
        – Głośno – odparł, wzruszając ramionami. – I chaotycznie.
        – Ciężko było ci się przestawić?
        Pokręcił głową.
      – Nie… to było bardziej jak powrót do domu. – Uniosłem pytająco brwi. – Mieszkałem we Francji jako dziecko – wyjaśnił.
        Pokiwałem głową. To tłumaczyło akcent. Potrzeba było wielu lat, by coś takiego podłapać.
        – Długo?
        – Od trzeciego do… jedenastego roku życia? – odparł po chwili zastanowienia. – Coś w tym stylu.
        – I też w Paryżu?
        – Nie. W Bourgoin-Jallieu, pod Lyon.
        Nic mi to nie mówiło, ale pokiwałem głową. Przyłożyłem kubek do ust i stwierdziłem z zaskoczeniem, że kawa wcale nie smakowała źle, a przynajmniej o wiele lepiej niż pamiętałem. Przeszło mi przez myśl, że mogło mieć to jakiś związek z faktem, że to on ją zrobił, ale natychmiast odrzuciłem ten pomysł jako absurdalny.
      Chciałem jeszcze o coś zapytać, ale zanim zdążyłem wymyślić, o co, uniosłem wzrok i w tym samym momencie on zrobił to samo. Przez chwilę wpatrywaliśmy się w siebie; on spokojnie, opierając się o lodówkę w zupełnym bezruchu i patrząc znad kubka kawy; ja nieco rozdygotany, z sercem bijącym szybciej niż zwykle, co próbowałem wytłumaczyć sobie każdą możliwą wymówką. Nagle poczułem, jak całkowicie niezależnie ode mnie na mojej twarzy pojawia się szeroki uśmiech – jeden z tych prawdziwych uśmiechów, których ludzie nie używają, jeśli nie mają wystarczająco ważnego powodu. Gdy Kociak go zobaczył, jego twarz jakby się zmieniła; lewa brew i lewy kącik ust uniosły się, cała jego głowa przekręciła się w lewą stronę, a oczy zmrużyły się nieco, zupełnie, jakby usilnie próbował mnie rozgryźć. Żaden z nas jeszcze wtedy nie wiedział, że w ciągu następnych paru lat będę widział dokładnie ten wyraz twarzy za każdym razem, gdy zamknę oczy.
        Patrzyliśmy tak i uśmiechaliśmy się, i nie wiadomo było, co by z tego patrzenia i uśmiechania wynikło, gdyby nie to, że drzwi do kuchni otworzyły się niespodziewanie i pojawiła się w nich Julia. Wyglądała na osobę cierpiącą na potężnego kaca.
        – Kawki? – zapytał Kociak, przerywając nasz kontakt wzrokowy i uśmiechając się do niej słodko. Ja też się uśmiechnąłem, ale po chwili zdałem sobie sprawę z tego, że ten uśmiech nie był skierowany do mnie, i znowu poczułem złość. Czy ja naprawdę kiedykolwiek uważałem Julię za sympatyczną? Teraz nagle wydała mi się jakaś taka pretensjonalna, no i było w niej coś wrednego, prawda?
       – Jesteś aniołem – oznajmiła, stając za nim i kładąc mu dłonie na ramionami. Pocałowała go we włosy i opadła na krzesło. Zmarszczyłem groźnie brwi, po czym przekląłem sam siebie za bycie tak absurdalną osobą.
        – Chcesz też śniadanie? – zapytał Kociak, podając jej kubek z kawą. Cała jej twarz rozjaśniła się.
        – Tak – odparła, usiłując brzmieć entuzjastycznie. Kociak wyminął ją, uśmiechając się złośliwie.
       – To sobie zrób, ja muszę spadać – rzucił, kierując się do korytarza i ściągając z wieszaka skórzaną kurtkę.
        – Już? – jęknęła Julia, zawiedziona, po czym pozwoliła swojej głowie opaść na blat stołu. – Przyjdź do mnie wieczorem! – zawołała, nie zmieniając pozycji.
        – Przyjdę, przyjdę – zapewnił ją, ubierając się. – Tylko doprowadź się do tego czasu do stanu używalności – polecił. – Kuba. Miło było cię poznać – oznajmił, stając w progu. Przekląłem w myślach, że on pamiętał moje imię, a ja jego nie, ale jednocześnie zrobiło mi się jakoś tak ciepło na sercu. Otworzyłem usta, żeby odpowiedzieć tym samym, ale znowu mnie ubiegł. – Hubert – przedstawił się ponownie. Jego oczy się śmiały, a jego imię w jego ustach brzmiało jak „'Ubert”. – Do zobaczenia.
        Nie czekając na moją odpowiedź, odwrócił się i, mijając w otwartych drzwiach Donę, skierował się w stronę wyjścia.
        Hubert! Kot Hubert, no przecież! Nie wiem, jak mogłem zapomnieć. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, że powiedział „do zobaczenia”. Czyli, że jeszcze się zobaczymy, prawda?
        No shit, Sherlocku.
        Otrząsnąłem się w samą porę, by usłyszeć, że Dona coś mówi.
        – …nie miałam pojęcia, że się znacie.
        Julia uśmiechnęła się ze zmęczeniem.
        – Tak, i to dosyć dobrze – przyznała z rozbawieniem. Dona uniosła brwi.
       – Czuję, że za tym kryje się jakaś grubsza historia. Gadaj – rozkazała, podchodząc do zlewu i napełniając czajnik wodą. Julia przez chwilę się wykręcała, ale w końcu odpuściła.
        – Poznaliśmy się bardzo dawno temu, krótko po tym, jak przeniosłam się do Polski. Miałam wtedy takiego faceta, Michała. Nie byliśmy razem długo, ale spotykaliśmy się przez parę miesięcy. Do czasu, aż pewnego razu przyszłam do niego i zastałam go w łóżku… z kimś – powiedziała, kładąc nacisk na „z kimś” i uśmiechając się znacząco. Dona przez chwilę nie reagowała, czekając na ciąg dalszy, aż nagle z brzdękiem postawiła czajnik na blacie, uniosła dłoń do ust, a jej oczy rozszerzyły się komicznie.
        – Żartujesz! – zawołała.
        Julia pokręciła głową, z trudem powstrzymując śmiech.
        – Nie, przysięgam!
        Miałem wrażenie, że omija mnie jakiś wielki dowcip.
        – Ale jak to, z kim? – zapytałem w końcu, przerywając ich chichotanie.
      – No z Kociakiem – wyjaśniła Dona, unosząc sugestywnie brwi. Brałem akurat łyk kawy i poczułem, że trafia ona nie do tej dziurki, co trzeba. Zacząłem się krztusić.
        – Jakoś zdołał obrócić całą sytuację na swoją korzyść tak, że Michałowi prawie złamałam nos, a jemu dałam się zaprosić na kawę w ramach zadośćuczynienia – dodała ze śmiechem Julia. Teraz już Dona śmiała się na cały głos.
     – Jak on to zrobił? Ja bym go chyba zamordowała! – Dona pokręciła głową z niedowierzaniem. Julia wzruszyła ramionami.
        – Taki już jest – wyjaśniła prosto. – Zawsze twierdził, że nie miał pojęcia o tym, że Michał miał dziewczynę, ale teraz myślę, że mógł wiedzieć i mieć to gdzieś. On był wtedy trochę inny niż teraz. – Wzruszyła ramionami. – Zresztą to nieważne. Prawie już nie pamiętam, jak Michał wyglądał, za to zyskałam przyjaciela na całe życie. Za nic bym tego nie cofnęła.
     – No tak, w takich sytuacjach tworzy się prawdziwa więź – przyznała ironicznie Dona, wciąż z trudem powstrzymując śmiech.
        Zupełnie nagle Julia wydała mi się o wiele sympatyczniejsza niż jeszcze chwilę wcześniej.
        Tak naprawdę ta informacja nie miała dla mnie żadnego znaczenia. Dlaczego miałbym się tym przejąć? Po prostu… po prostu nie spodziewałem się, że był gejem, ale jeśli tak, to w porządku. Nie miałem nic przeciwko nim, byłem w końcu tolerancyjny. Spotkałem w życiu innych pedałów, choć żadnego z nich nie znałem zbyt dobrze. Luz.
      Gdzieś podświadomie wiedziałem jednak, że ta informacja była bardzo, bardzo ważna. I powiedział, że jeszcze się zobaczymy, prawda?
        Wcale nie czekałem na to z niecierpliwością. No bo niby dlaczego miałbym?

__________________________________________________________________________________

* INXS - "Never tear us apart"

6 komentarzy:

  1. Zaczęło się bardzo sympatycznie. Bardzo mi się podoba kreacja postaci. Czytasz i czujesz jakbyś była wśród postaci z opowiadania ;)
    Czekam na kolejny rozdział ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nowe opko LGBT, nareszcie! Podoba mi się Twój styl, pisanie w pierwszej osobie nie jest łatwe, zwłaszcza, gdy chce się przekazać odczucia bohatera, czasami korci aby opisać zdarzenie z innego punktu.
    Zaczyna się emocjonująco, heteryk przeżywa dziwne uczucia przy Kociaku :) To jest to co lubię :))
    Pozdrawiam i życzę weny, jesteś w moich zakładkach, kiedy następna część? Będziesz regularnie wstawiać notki?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej, dziękuję za komentarz. Owszem, postaram się wstawiać kolejne rozdziału regularnie, jednak, jak wiadomo, wen nie sługa ;) W tym tygodniu mam urlop i nie będę miała wiele czasu, więc nie bądźcie zaskoczeni, jeśli kolejny rozdział pojawi się dopiero w przyszłym.
      Dzięki, że czytacie! Pozdrawiam.

      Usuń
  3. Ten rozdział zdecydowanie bardziej mnie przekonał niż prolog. Często się to nie zdarza, ale zapamiętałam imiona postaci. Jeśli jakieś pojawiało się tekście drugi raz od razu wiedziałam o kogo chodzi. Niby szczegół, ale to oznacza, że bardzo fajnie te postacie opisujesz, łatwo się połapać o kogo chodzi.
    W ogóle jakoś tak szybko mi się to czytało, mimo że mamy tu pokaźny kawał tekstu.
    Czekam z niecierpliwością na następne rozdziały. W duszy liczę, że kiedyś jeszcze wrócisz do tłumaczeń, ale na razie mamy miłe zastępstwo. Pozdrawiam i życzę weny

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetnie się zaczyna. Podoba mi się twój styl pisania. Będę zaglądać tu często, mam nadzieję, że nowy rozdział już niebawem.Weny i miłego :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Intrygujący początek i szczerze powiedziawszy na tyle zachęca do poznania dalszej historii, że prolog wydaje mi się zbędny. Wolałabym zagłębiawć się w nakreśloną tu historię bez perspektywy emo-rozterek głównego bohatera czekających na mnie w przyszłości. ;)

    Bardzo ładnie przedstawiłaś głównych bohaterów, co szczególnie urzekło mnie w pierwszych akapitach na temat życia Kuby. Stworzyłaś normalnego człowieka z krwi i kości, którego odpowiednik niejedna osoba ma wśród znajomych, a nie wyegzaltowanego cudaka niczym z dziewiętnastowiecznej powieści, jakich się często w opkach spotyka.
    Huberta z kolei przedstawiłaś naprawdę rewelacyjnie, zachęcając czytelnika do dalszego poznania postaci.

    Jedyne, co mi trochę zgrzytało w tym rozdziale, to nadmierne - w moim odczuciu - nawiązywanie do popkultury. Raz czy drugi można wspomnieć o popularnych w danym okresie tytułach, jednak przy zbyt dużej liczbie pojawia się wrażenie wymuszania na czytelniku ich znajomości, jakby były potrzebne do pełnego zrozumienia tekstu. To może być oczywiście jedynie moja fanaberia, jednak myślę, że jeśli ktoś sięgnąłby po Twoje opowiadanie za dziesięć lat, miałby nieustanne poczucie przeterminowania treści.

    Niemniej jednak na pewno będę czytać dalej. :)

    OdpowiedzUsuń